Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

wtorek, 6 grudnia 2011

Ćwiczę na zmywaku, zmywam na siłowni

Ćwiczę na zmywaku, zmywam na siłowni
Jak niemal każdy polak w Niemczech, imam się różnych zajęć zarobkowych, które rzadko mają cokolwiek wspólnego z moimi kwalifikacjami. Z drugiej jednak strony moje wykształcenie pozostawia wiele do życzenia, nic więc dziwnego, że po roku poszukiwań pracy wylądowałem w knajpie. Praca nie jest zła, kuchnia bardzo nowoczesna, wszystko nowe (lub wyprane w Perwollu), ludzie mili, a szef póki co niezbyt upierdliwy. Jedyne na co przyszło mi narzekać to klienci. (Polacy zawsze muszą na coś narzekać a ja jestem patriotą)
Otóż, kto nie pracował ten nie wie, ile różnych osób musi się naharować, abyś dostał po 5 minutach swoją pizze. Ile różnych czynności musi wykonać sztab ludzi, żeby w 10 minut po zamówieniu na twoim stole znalazł się talerz parującego spaghetti. Otóż powiem wam – kilkanaście.
Łatwo się domyślić, że pracuje w knajpie włoskiej. Żarcie smaczne, pizza chrupiąca, a pracownicy mogą zamawiać wszystko za pół ceny. Ale naprawdę nie warto wydawać ciężko zarobionych pieniędzy, bowiem w ferworze kuchennej walki, zawsze ktoś coś sknoci, zrobi za dużo, czegoś nie zrozumie(tak w kuchni pracują niemal sami obcokrajowcy) i wtedy takie wytwory zamiast na stół klienta trafiają do zjedzenia przez nas. Tak więc prawie codziennie zjadam coś z menu za co normalnie zapłaciłbym z 10-15 euro. Jedyna niedogodność jest taka, że nie ja zamawiam tylko klient, więc nigdy nie wiem co mi się trafi. Najczęściej jest to pizza, która poza drobnym felerem (np., jest w owalna, zamiast być okrągła) jest całkiem smaczna. Nie wiem dlaczego, ale najczęściej Kucharzom nie wychodzi wersja z boczkiem i ziemniakami. Tak, tak pizza z ziemniakami - nawet smaczna :). Aha, tu wspomnę jeszcze jedno - nie da się codziennie jest pizzy. Zawsze jako dziecko marzyłem, aby codziennie na obiad był ten włoski przysmak. Ale człowiek po tygodniu takiego obrotu sprawy ma dosyć. Na szczęście makarony i mięsa też czasami kucharzom nie wychodzą, to wtedy mam jakąś odmianę.
Mało kto też wie ile czasu trwa codzienne sprzątanie takiej kuchni, które zwykle odbywa się koło północy. Otóż oświecę was, 5 różnych osób, pucuje, zmywa, szoruje, zamiata, wyciera, poleruje przez dobre półtorej godziny po zamknięciu kuchni. Nic więc dziwnego, że gdy ruch jest niewielki (a od poniedziałku do czwartku taki zwykle wieczorami bywa), to ekipa kucharska zaczyna swoje sprawunki nieco wcześniej. Licząc, że następny klient nie będzie chciał sałatki, bo stół sałatkowy już schowaliśmy i teraz sprzątamy po kolei następne stanowiska. Każdy chce wyjść do domu jak najwcześniej, ale wtedy zwykle bam. Ktoś zamawia tą cholerną sałatkę i wszystko znowu trzeba wyciągnąć, poukładać, przyrządzić no i oczywiście po wszystkim ponownie umyć.
Raz nam się trafił złośliwy klient, który siedział praktycznie sam w knajpie i co półgodziny domawiał kolejną pizze. A my za każdym razem po upieczeniu placka, zaczynaliśmy wszystko wycierać i on wtedy bach, zamawia kolejną pizze. No i znów wszystko od nowa. Dlatego dobrze wam radzę, że jeżeli jesteście ostatnimi osobami w knajpie, to nie zamawiajcie ciągle czegoś nowego. Bo ktoś kto już trzeci raz pod rząd poleruje rozgrzany piec do pieczenia, może wam do tej Margarity  siarczyście napluć.
Bardzo zabawnie wygląda też komunikacja w takiej kuchni. Najczęściej używane słowa do „Achtung” (czyli uwaga), „Vorsicht” (też uwaga, albo odsuń się) „heisse” (gorące) i czwarte moje ulubione czyli „Kurwa”. A wszystko dlatego, że Niemcy jako naród kulturalny zupełnie nie radzą sobie z klęciem. A tak jak w kuchni pracuje Polak, Egipcjanin (studiował w Polsce), Litwinka i Kazach to kurwy lecą regularnie. A nasza mowa staje się międzynarodowa.
Kolejnym elementem pracy w kuchni jest jej niejednolitość. Kuchnia wykazuje tylko trzy stany. A) Pełno zamówień i pełen zapieprz. Czyli okresy obiadowe, czy kolacyjne, gdzie jest tyle pracy, że ciężko jest sobie palcem do tyłka trafić. A wszyscy pracują na pełnych obrotach. B) Stan zastoju, gdy pracy jest niewiele, a manager tylko patrzy kogo by tu wysłać na przymusową przerwę. za którą oczywiście nikt nam nie płaci a wyjść nie można. C) Zgaszone światło, gdy nikt już nie pracuje.
Ja najbardziej lubię obserwować ludzi w czasie stanu B ( w pozostałych stanach roboty nie ma, albo jest jej tyle, że ciężko o jakiekolwiek obserwacje). W każdym razie to niesamowite, jak ludzie potrafią udawać prace. Niby nikt nie złożył żadnego zamówienia, a wszyscy w kuchni są bardzo zajęci. Ktoś tam coś kroi, przeciera blaty, ostrzy noże, poleruje garnki. Wrze jak w mrowisku. Ludzie po prostu symulują prace, a wszystko za jedyne 6.50 za godzinę.
Ja najczęściej spełniam się na zmywaku. Szefowa gdy mnie tylko zobaczyła, to od razu wiedziała, że najmniej nabroję przy naczyniach. Zresztą każdy (więc nieliczni), kto próbował zjeść co ja przyrządziłem wie, że poznała się na mnie Niemra od pierwszego spojrzenia. Ale niech nikt nie myśli, że w takiej zmywarce siedzę cały dzień w mydlinach. O nie praca na zmywaku w nowoczesnej knajpie przypomina bardziej pracę w fabryce. Ja zgarniam talerze, układam na paletach i przesuwam do wielkiego urządzenia przypominającego prasę hydrauliczną. Zamykam urządzenie i po minucie wyciągam suche i gorące naczynia. Więcej w tym noszenia pakunków niż szorowania. A ciężkie te talerze jak diabli. No ale nikt nie powiedział, że życie ma być proste. Skoro nie ćwiczę na siłowni tylko zmywam podłogi (moja druga praca), To ćwiczę podnoszenie ciężarów  zamiast zmywać (w knajpie). Jak więc mówiłem dziwny to kraj te Niemcy. Ale ponoć „praca czyni wolnym”
Fot. z Google

poniedziałek, 21 listopada 2011

Historii ciąg dalszy


Post scrictum
Jedna z najmądrzejszych osób jakie udało mi się z życiu poznać rozwiała moje wątpliwości. Kasia Cieślar specjalistka od wiedzy przeróżnej (wie np. dlaczego Pingwinom nie zamarzają stopy) napisała do mnie, żeby mi wytłumaczyć o co chodziło z tymi Latarniami świętego Marcina, nad którymi się produkowałem poprzednio.
„Podobno tradycja dotycząca latarni wiąże się z legenda na temat św. Marcina. Otóż ponoć zdarzyło mu się ewangelizować lud w pobliżu obecnej Dunkierki. W czasie gdy wygłaszał swoje poglądy i uwagi na temat stylu życia mieszkańców, to osioł, na którym przyjechał do wioski, zgubił mu się na wydmach. Dzieci z wioski chciały za wszelką cenę pomóc mu szukać uciekiniera, wiec wybrały się z latarniami na wydmy i znalazły osła. żeby się im odwdzięczyć, św. Marcin zmienił ośle kupy w słodkie brioszki, którymi podobno teraz częstuje się dzieci po pochodzie.”
Faktycznie, maluchy przy ognisku, zajadały się ciachami w kształcie ludzika. Jedni zaczynali od głowy, inni obgryzali mu nogi, jeszcze inni łamali go na pół i zajadali się samym wnętrzem. Biedny święty Marcin, skończył jak większość świętych, jako przekąska na talerzu. Już wiem dlaczego, prawie nikt nie zna tej legendy. Przecież gdyby dzieciarnia wiedziała co zajada to nikt by tego nie wziął do ust. Zamiast tego wolą się ganiać z lampionami w rękach.

wtorek, 15 listopada 2011

Martin co Latarnie świecił



Martin i jego Latarnie
Choć od święta na część św. Marcina minął już tydzień ( w Moguncji obchodzi się je 9 listopada, zamiast jak wszędzie indziej 11), to wydaje mi się, że warto by było coś o tym napisać. Otóż w dniu imienin patrona, tu znów otworze nawias (Francji, dzieci, hotelarzy, jeźdźców, kawalerii, kapeluszników, kowali, krawców, młynarzy, tkaczy, podróżników, więźniów, właścicieli winnic, żebraków i żołnierzy), zwyczajem jest, że dzieci z całych Niemiec, chodzą ulicami miast i świecą kolorowe latarnie.
Jest to bardzo ładna tradycja, która pozwala choć na chwile zagnać laickie społeczeństwo do kościoła. My również zostaliśmy zagnani, ale przynajmniej udało nam się czegoś dowiedzieć. Wiemy na przykład, że w niemieckich kościołach oszczędza się na świetle, wiemy że piosenki religijne śpiewane po niemiecku są równie smętne jak te śpiewane po Polsku, a panie śpiewające w chórku, są równie nieatrakcyjne jak nasze Oazowy. Aha… a ksiądz podobnie jak my nie zna słów śpiewanych pieśni i ogólnie nikt za bardzo nie wie kim był ten cały święty Marcin. Ale mniejsza o szczegóły. Rzecz w tym, że sama uroczystość jest bardzo miła, a dzieciaki mają z niej wiele radości.
Najpierw dzieci ze swoimi lampionami (czyli takimi kloszami z kolorowego papieru noszonymi na końcu plastikowych wędek z żaróweczkami) siedzą pół godziny w kościelnych ławkach. Maluchy ogólnie zamiast słuchać co się dzieje, naparzają się tym sprzętem po głowach, w czasie gdy rodzice próbują ich powstrzymać. Potem kolejni zaangażowani rodziciele w imieniu swych pociech odczytują jakieś wierszyki, prezentują latarnie i śpiewają piosenki. Wreszcie po półgodzinie ksiądz lituje się nad wszystkimi i wyprowadza z kościoła procesje z Lampionami. Na zewnątrz czekają na nas inne dzieci muzułmańskie, które też za pewne nie wiedzą kim był św. Marcin, ale wizja pochodu z latarniami, jest na tyle elektryzująca, że ich rodzice zezwalają na ten lekki ekumenizm.
Na czele takiego pochodu kroczy zwykle koń, a na jego grzbiecie siedzi święty Marcin z mieczem. U nas przysłał chyba w zastępstwie swoją żonę, a kobieta przebrana za rycerza ledwo wdrapała się na wierzchowca. Tłum powoli ruszył w kierunku przedszkola, gdzie czekała reszta atrakcji wieczoru. Ognisko, przekąski i wyczekiwany przez wszystkich zmarzniętych rodziców gluhwein. Po drodze przytrafiają nam się kolejne atrakcje. Koń niosący świętego Marcina robi na środku ulicy wielką, parującą, cuchnącą kupę, co wzbudza zachwyt wśród najmłodszych. Kawalkada kluczy jeszcze kilkadziesiąt metrów w wąskich uliczkach miasta, a pani z gitarą śpiewa piosnkę o Marcinie, której refren brzmi mniej więcej: Bum, Bara bum bam bum (jakby śpiewała o nalotach dywanowych nad Dreznem).  W końcu Korowód wtacza się z łoskotem na przedszkolne podwórko. Tam płonie już wielkie ognisko, asekurowane przez kilku strażaków. Nikt nie może przekroczyć linii okalającej palenisko i ogrzać się. Zimno zimnem, ale Ordung muss sein. Ale to już nie ma znaczenia. Panuje ogólne szczęście. Rodzice mają wreszcie grzane wino, dzieci mogą się już swobodnie naparzać swoimi lampionami a pani z gitarą przestała śpiewać. W mroźnym listopadowym powietrzu czuć tą samą magię co 70 lat temu, gdy ulicami maszerowali ludzie z  pochodniami w dłoniach. Oni też wtedy palili ogniska :)
No dobrze, ale kim był ten Święty Marcin i o co idzie z tymi latarniami?
Ogólnie mało kto z zapytanych autochtonów umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wszyscy w dzieciństwie tak chodzili, latarnie palili, piosenki barabum śpiewali, ale dlaczego? Nie wiedzieli. Poinformowano mnie jedynie, że Martin był święty i był rycerzem, co ogólnie sam zdążyłem wydedukować. Natomiast latarnie ponoć miały znaczenie edukacyjne, żeby dzieci umiały się obchodzić z ogniem. To się chyba jednak na niewiele dawało, bo ogień na szczęście został zastąpiony żaróweczkami.
 W dalszych poszukiwaniach niezastąpiony okazał się wujek Google i ciocia Wikipedia. Teraz już wiem, że w IV wieku Święty Marcin z Tours został świętym, bo ponoć podzielił się swoim płaszczem, drąc go na pół, z napotkanym żebrakiem. Potem z żołnierza stał się pustelnikiem, a następnie lud wybrał go na Biskupa. A dlaczego latarnie tego już się nie dowiedziałem. Dlatego jeżeli ktoś ma koncepcje to proszę, chętnie się dowiem na co dzieciom tyle latarni. 

Fot. by Gosia Kopiec

czwartek, 3 listopada 2011

Kupa... znaczy się góra radości

Można w zasadzie powiedzieć, że trudno jest odnaleźć w Niemczech coś czego nie byłoby już w Polsce i nie chodzi mi wyłącznie o samochody, które regularnie zmieniają tak właścicieli. Kilka dni temu znaleźliśmy jednak coś niezwykłego, co od teraz stanie się punktem obowiązkowym każdego gościa, który zdecyduje się złożyć nam wizytę. Nieopodal Wiesbaden (ogólnie wszystko co ciekawe znajduje się po stronie Wiesbaden) w stuletnim zapuszczonym parku, znajduje się bajkowy zamek o przyjaźnie brzmiącej nazwie Freudenberg. I choć w okolicy trudno dostrzec jakąś górę (Berg), to jednak miejsce to daje wiele radości (Freudem). Co można sobie tłumaczyć, że po przybyciu czeka nas góra radości (albo kupa jak kto woli).
Schloss (czyli zamek, w tym pięknym języku) Freudenberg jest miejscem, gdzie człowiek może zobaczyć, poczuć, zrozumieć a przede wszystkim dotknąć wszystkiego tego, co kojarzy nam się z eksperymentalną nauką. I nie mówię tu o tym czym zajmuje się moja druga połowa „w warunkach nie standardowych”, ale wszystko to co przeciętny zjadacz chleba jest w jakimś tam stopniu zrozumieć. Różne doświadczenia naukowe mieszają się tu ze sztuką, poezja, czy kulturą. A co najważniejsze, wszystko działa, niczego nie brakuje i nic nie jest zepsute. Jeżeli ktoś wchodzi do pomieszczenia wypełnionego różnej wielkości gongami, to może być pewny, że specjalny werbel do bicia w metalowe talerze, będzie tam wisiał i nikt go stamtąd nie ukradł. W dodatku, atrakcji jest na tyle dużo, że nie trzeba nigdzie stać w kolejkach. Czy ktoś z was kiedyś miał okazje pobawić się wielkim wahadłem, albo miał szansę samemu zrobić sobie świeczkę z prawdziwego wosku? Otóż Krzyś zrobił sobie własną gromnicę, która kształtem niestety przypominała bardziej, wibrujące urządzenie dla pań niż świecę, ale pomińmy to zasłoną milczenia.
Najciekawszy jest chyba bar w ciemności. Małą kawiarnie w podziemiach zamku prowadzi para niewidomych osób, które każdego chętnego gościa zapraszają na chwilę do swojego świata ciemności. Jest to dziwne uczucie, gdy ktoś prowadzi Cię za rękę do stolika, a potem serwuje Ci sok i ciastko. Jeszcze ciekawiej jest gdy musisz potem zapłacić rachunek nie widząc jakie właściwie pieniądze wyciągasz w portfela. U mnie było dość łatwo bo rzadko miewam więcej niż jeden banknot na raz. A potem jeszcze dostajesz resztę i bądź tu mądry. A może ktoś się pomylił? Co do samej przyjemności jedzenia w ciemności, to nic specjalnego, ciastko było tak samo niedobre jak w tradycyjnej kawiarni na górze. Natomiast słomką w soku o mało sobie nie wybiłem oka. Jednak prawdziwe schody zaczynają się gdy w zupełnej ciemności coś Ci spadnie na ziemię. Schylasz się i macasz brudną podłogę, na którą ciągle coś komuś spada. Prawdziwy survival. Po trzech minutach babrania się w kawałkach ciastek, słomkach po napojach, zacząłem oszukiwać i poświeciłem sobie telefonem :)
Zresztą sama historia zamku, który bardziej przypomina dwór szlachecki czy XIX wieczny pałacyk jest też dość ciekawa. Wybudowany sto lat temu jako budynek mieszkalny, przechodził z rąk do rąk i czynił przeróżne funkcje. Między innymi był tu nazistowski przytułek dla samotnych matek z dzieckiem, czy siedziba żołnierzy amerykańskich, dla których występował sam Król Elvis. Przez jakiś czas była tam nawet siedziba międzynarodowego kościoła zielonoświątkowców, ale na szczęście się wynieśli gdzie indziej. W końcu gdzieś w połowie lat 90 budynek trafił w ręce znanego artysty, którego niemieckie nazwisko składało się z ponad 20 znaków, wiec go nie zapamiętałem. Który wraz z grupą zapatrzonej w niego młodzieży stworzył to czym teraz jest Freudenberg. Podobno jak na komunę przystało, wszyscy mieszkają w pobliskich zabudowaniach, uprawiają okoliczną ziemię i żyją z tego co im z tej ziemi wyrośnie. Warto nadmienić, że artyści żyją też z całkiem drogich biletów, do zamku. Ale wejść tam i tak jest warto. Zwłaszcza, że wnętrza ocieplanego kominkami pałacu są naprawdę klimatyczne. Zaś eksperymenty naukowe przeznaczone dla są zarówno dla starych i młodych. Dlatego następnym razem, gdy nas nawiedzicie to koniecznie pójdziemy się wdrapać na kupę (znaczy górę) radości. Zwłaszcza, że od grudnia będzie nowa atrakcja, czyli komora kriogeniczna gdzie stała temperatura będzie wynosiła – 22 stopnie. Ewidentnie Niemcy nigdy nie byli zimą w Bieszczadach. Fot. pani Osuchowska

czwartek, 20 października 2011

Polska - EMO Narodów

Co o nas wiedzą, a czego się dopiero dowiedzą
Ostatnio doszliśmy do wniosku, że po roku pobytu za granicą przestaliśmy być już Polakami a zaczęliśmy być Polonią. To naprawdę bardzo traumatyczne stwierdzenie. Wynika z tego, że powinniśmy teraz zacząć oglądać telewizje Polonia (zachwycać się codziennie Stawką Większą Niż Życie), czytać Kurier Czikago (doszukującego się zza oceanu śladów rosyjskiego zamachu na samolot prezydencki), i chadzać co niedziela do polskiego kościoła w stroju Krakowskim. Na szczęście, póki co trzymamy się mocno i twardo opieramy się polonijnym stereotypom. No dobra, prawdę powiedziawszy za każdym razem przywozimy ze sobą dwa kartony szlugów z Polszy (Tomek Podpora reprezentacji Hajto też woził), ale nie rozprowadzamy ich pod kościołem (Polacy zawsze znajdą jakiś kościół), tylko przekazujemy hurtowo dalej.
Wydaje mi się jednak, że warto się chwilę zastanowić nad samym paradoksem Polskich obywateli za granicą. Zacznijmy od stereotypów. W Niemczech wszyscy wiedzą, że przeciętny Polak ma wąsy, skarpetki w sandałach i wszystko zapija wódką. Jedna z tutejszych telewizji emituje program rozrywkowy pod tytułem „Der Popolski Show”. Jest to zwykła kpina z Polskich przywar, jednak zamiast się obrażać sami powinniśmy się z nich śmiać.
Show realizowane przez Niemieckich satyrków opowiada o muzykalnej rodzinie o nazwisku Popolscy. Bohaterowie mieszkają w bloku z wielkiej płyty (jakby tu w Niemczech takich nie było) w Zabrzu. Uważają oni, że muzykę POP wymyślił nie kto inny, ale ich dziadek Piotr Popolski (wcześniej wychyliwszy 22 kieliszki). Niestety pomysły na największe przeboje zostały wykradzione rodzinie Popolskich i teraz inni święcą triumfy ich kosztem. Program jest naprawdę zabawny i pomaga utwierdzać Niemców w przekonaniu, że Polska to Dziki Wschód.
Kolejnym stereotypem, na jaki się natknąłem osobiście jest przeświadczenie, że głównym zajęciem Polaków za Odrą jest kradzież rowerów. Gdy rozmawiałem z kolegą z kursu na tematy bliskie dwóm kółkom, zjawił się koło nas pewien nie bójmy się użyć tego słowa Arabus. Tenże dżentelmen, poinformował nas, że rowery należy przypinać grubym łańcuchem, bo po Moguncji grasują „Polacy” z wielkimi nożycami do metalu i kradną rowery. Gdy poinformowałem go, że sam jestem Polakiem (albo Polonią), stwierdził że mogą to też być „Rumuni”. Tu kolejny raz nie trafił, bo mój wcześniejszy rozmówca Andrei jest jak najbardziej Rumunem. Z tym wyjątkiem, że jak się później okazało, nie umie nawet jeździć na rowerze. Tak więc okazało się, że oprócz noszenia wąsów i białych skorpionów, kradnę jeszcze bicykle.
Ale to i tak nic. Niektórzy pewnie pamiętają jeszcze francuski artykuł, który pojawił się kilka lat temu na temat naszego kraju. Tu przytoczę fragment "Polska. Kraj, w którym co piąty mieszkaniec stracił życie w czasie drugiej wojny światowej, którego 1/5 narodu żyje poza granicami kraju i w którym co 3 mieszkaniec ma 20lat. Kraj, który ma dwa razy więcej studentów niż Francja, a inżynier zarabia tu mniej niż przeciętny robotnik. Kraj, gdzie człowiek wydaje dwa razy więcej niż zarabia, gdzie przeciętna pensja nie przekracza ceny (!) trzech par dobrych butów, gdzie jednocześnie nie ma biedy a obcy kapitał się pcha drzwiami i oknami. Kraj, w którym cena samochodu równa się trzyletnim zarobkom, a mimo to trudno znaleźć miejsce na parkingu. Kraj, w którym rządzą byli socjaliści, w którym święta kościelne są dniami wolnymi od pracy (!) Cudzoziemiec musi zrezygnować tu z jakiejkolwiek logiki, jeśli nie chce stracić gruntu pod nogami. Dziwny kraj, w którym z kelnerem można porozmawiać po angielsku, z kucharzem po francusku, ekspedientem po niemiecku a ministrem lub jakimkolwiek urzędnikiem państwowym tylko za pośrednictwem tłumacza. Itd. Itd.
W tym artykule podoba mi się zwłaszcza pierwsze zdanie. szczególnie co do faktu, ilu polaków, żyje poza granicami polski. Otóż nie jest to jeden na pięciu jak sugerują Francuzi, a jeden na trzech. Według statystyk poza granicami kraju mieszka 21 milionów Polonii. W tym, Emanuel Olisadebe, Daniel Perquis, Zbigniew Brzeziński i kilku tym podobnych polonusów.
Ponoć nie ma na świecie Kraju, w którym nie mieszkałoby choć jeden Polak. Nawet w Korei północnej mieszka nas jedenastu, kolejnych dziesięciu wybrało sobie Mozambik. Mamy swoją diasporę, na Antarktydzie, Antylach Holenderskich czy w Nepalu. Warto też odnotować, że drugim największym polskim miastem jest nie Kraków a Chicago. A tuż za nimi plasuje się Nowy York. Jak więc łatwo się domyślić najwięcej naszych rodaków mieszka w USA ok. 10 mln (jak dobrze, że oni wszyscy nie głosują). Kolejnymi „Polskimi” krajami są Niemcy ok. 2 mln. i Brazylia 1,8 mln (szkoda, że stamtąd nie eksportujemy piłkarzy). W takiej Turcji na przykład zrobili nam nawet osobne miasto Adampol. Ciocia Wikipedia podaje nawet tak ważne informacje, jak to, że w Rejkiawiku mamy własny zakład Celulozy.
Na koniec dodam jeszcze kilka co ciekawszych określeń dotyczących Polski i Polaków, które mi szczególnie przypadły do gustu:
- Polska to kraj, gdzie nikt nikogo nie lubi, choć 100% Polaków kocha Papieża, choć nie przestrzega Jego nauk.
- Złe są rządy i złe drogi w Polsce, złe i mosty. Złych ludzi jest bez liczby, że nie mają chłosty. Są też dobrzy ludzie, ale tracą czas na opędzanie się od złych.
- Ze względu na pogląd, że wszystko jest złe, skłonność do samobójczych powstań i poczucie niezrozumienia na arenie międzynarodowej, Polska bywa nazywana emo narodów.
- Polskie drogi do kapitalizmu to: (drogi węgiel; drogi gaz; droga ropa; droga woda; drogie euro; drogie żarcie; drogi cukier; droga benzyna,  itd.)
- Kraj, w którym w przeciwieństwie do wielu krajów Europy, następuje regres komunikacji kolejowej, gdzie pociągi na wielu odcinkach głównych tras kolejowych jeżdżą wolniej niż przed II wojną światową.
- Kraj, gdzie od wielu lat jest niż demograficzny, a mimo to szkoły, przedszkola i poprawczaki są od zawsze przepełnione.
- Kraj, w którym dzieci wyzywają się od Rumunów, Uzbeków i Mongołów, sądząc, że jest tam syf, gówno i nędza, a w rzeczywistości te kraje są bardziej zamożne od nas.
Jak więc widzicie, nic tylko być dumnym.
(fot Google, Dane Wikipedia)

czwartek, 13 października 2011

Bo prać to trzeba umieć

Foty z Google

Bo prać to trzeba umieć!
Siedzę właśnie w pralni automatycznej i niczym na amerykańskich filmach czekam, aż nasze pranie skończy się wymaczać. <Trwa Pranie standardowe, 60 stopni, kolorowe> Korzystając z chwili wolnego czasu i powstrzymując się od bezmyślnego śledzenia kolistych ruchów bębna wypchanego naszymi ciuchami, postanowiłem coś dopisać do mojego Bloga. Ponieważ nie mamy pralki w domu, bo szkoda wydawać na nią pieniądze, wolimy co tydzień jeździć kilka ulic od domu do pralni. Tam za każdym razem wpychamy do automatu po 10 euro, w nadziei że tym razem ubrania będą wreszcie czyste. <Zaczęło się płukanie> Oczywiście, gdybyśmy te 10 euro odkładali na własną pralkę, po roku mielibyśmy nie jedną, a dwie maszyny na własność. Ta myśl nie daje mi spokoju, zwłaszcza gdy wnoszę potem to pranie na piąte piętro.
Nic jednak nie odda tej atmosfery wieczornego przesiadywania w pralni, obserwowania najprzedziwniejszych postaci upychających swoje gatki do pralki obok. Raz trafił mi się facet, który przyszedł wyprać sobie dolne elementy ubioru zdejmując je z siebie na miejscu i siedząc potem na pralce jedynie w płaszczu i rozkroku. Takich przeróżnych indywiduów jest zwykle więcej. Trafiają się robotnicy z całego bloku wschodniego, panki, lesbijki, azjaci. Po porostu czysta menażeria. Większość z nich prawdopodobnie robi sobie pranie pierwszy raz w życiu. Ich bezradność i niefrasobliwość (wyjątkowo lubię to słowo) jest naprawdę zabawna. Podobnie jak ja kilka miesięcy temu, czytają niemiecką instrukcję obsługi, zastanawiają się, gdzie należy wsypać proszek, co nacisnąć i który program wybrać. <Zaczęło się Wirowanie> Ich obecność można poznać po niespodziankach, jakie po sobie zostawiają w pralkach. Czasami jest to 10 cm gwóźdź, albo małe obcęgi, innym razem koronkowe majteczki w rozmiarze XXXL. Od czasu do czasu zdarzają się studenci, którzy ciągną przez kilka ulic swoje łachy w wysłużonych walizkach na krzywych kółkach, budząc przy tym całą okolicę.
blog.alice.com
fot. google
Jedyne co się nie zdarza to Niemcy. Chociaż nie, raz był nawet jeden biznesman z Bonn, który chciał wyprać jedną koszulę i parę skarpetek. Jednak, ewidentnie nie spodobała mu się wielokulturowa atmosfera Pralni i czym prędzej schował się do swojego samochodu. Cały czas obserwował przez szybę, czy ktoś nie będzie chciał sobie przywłaszczyć jego dóbr materialnych. <Ok. musze zrobić teraz przerwę i przełożyć pranie z pralki do suszarki>…
Pranie już się suszy również w ruchu kolistym, a ja mogę ciągnąć mój wywód nad wyższością pralni zbiorczych nad skaczącym po łazience wysłużonym urządzeniu marki Polar (a może to było Zanussi). Zawsze zastanawiam się dlaczego takie przybytki kolistej rozkoszy nie przyjęły się u nas. Porządne polskie rodziny mają zwykle cały sprzed AGD w domu, bo świadczy to o statusie społecznym. Wiadomo, gdy jakiś gość pójdzie sobie umyć ręce u nas w łazience i zobaczy, że ręcznik leży na wypasionym BOSCH-u czwartej generacji z opcją cichego wirowania, to od razu widzi, że w domu gloria i dobrobyt.
 No ale co ze studentami, którzy szturmują krakowskie garaże w poszukiwaniu lokum na 8 miesięcy w roku. <Jeszcze mokre, musze wrzucić kolejną monetę do automatu> Młodzi ludzie podobno wolą co dwa tygodnie jechać z pełnym plecakiem brudów do domu i prać je u rodziców. No ale to zawsze utrata weekendu, który można by spędzić w pubie albo na imprezie. A może my też powinniśmy wozić nasze brudy do Polski i prać je w zaciszu rodzinnych pieleszy? <Pranie już suche, pakuje się do auta i jadę do domu, tam skończę ten zapierający dech w piersiach temat>
etc.usf.edu
Pięć Pieter wyżej mogę dalej pisać mój wywód. A więc… Podobno jak ktoś już raz wyjedzie z Polski to nie wraca do póki nie osiągnie stanu finansowego zwanego „Płynność do końca miesiąca”. Jesteśmy dokładnym zaprzeczeniem typowego emigranta dorobkiewicza. Mimo, że mieszkamy w Niemczech dokładnie rok udało nam się być w Polsce już siedem razy. Za każdym razem średnio na tydzień. Można więc śmiało powiedzieć, że z naszej rocznej emigracji przynajmniej 2 miesiące spędziliśmy w Polsce. Ile można by w tym czasie prań zrobić? Czyli jesteśmy emigrantami jedynie (tu posłużę się kalkulatorem) w 83,4 procenta. Efekt tego jest taki, że z niektórymi osobami w Polsce widujemy się częściej niż z częścią znajomych z Niemiec. W dodatku każdy z nich ma w domu pralkę, a niektórzy nawet BOSCH-a czwartej generacji. Ale nasz częste przejażdżki mają też swoje wady. Efektem naszych częstych wyjazdów jest stan zwany „Brakiem płynności do końca miesiąca lub stan permanentnego zadłużenia”. Może więc gdybyśmy wozili pranie do Krakowa to udałoby nam się podreperować nasz budżet? Z drugiej strony gdybyśmy targali pranie tysiąc kilometrów naszym poobijanym Punciakiem, to nie zmieściło by nam się niemieckie piwo, a tego byście pewnie nie chcieli. :) <No dobra to zabieram się za prasowanie>

wtorek, 23 sierpnia 2011

Albo Rybki albo Akwarium





Albo Rybki albo Pipki
Do naszej rodziny dołączył ostatnio nowy członek. To Dexter (Morgan) Osuchowski. Ten młody osobnik, umie się cieszyć życiem, wie jak nagiąć naszą wolę do swojej, oraz doskonale wpasowuje się w naszą gromadę. Aha, Dexter jest kotem. Znajdą, która przyjechała do nas dwa tygodnie temu. Póki co głównie je, sra i drapie, ale trudno, takie podobno są koty. Pytanie tylko jak mój kot się ma do opisywanego przeze mnie Dojczlandu, zwłaszcza gdy tytuł traktuje o rybkach.
Cóż powody są dwa. Po pierwsze to pytanie zadawane przez Einsteina w ciekawej łamigłówce, którą zamieszczę pod spodem. Podobno tylko dwa procent społeczeństwa potrafi ją rozwiązać. Nie wiem czy to prawda, ale zagadka jest ciekawa i polecam nad nią usiąść.
Po drugie rybki stały się tematem ciekawej relacji, której niedawno wysłuchałem. Otóż, gdy Krzyś dostał kota ( nie tylko w przenośni), jego polski, śląski, a z paszportu niemiecki, bo sam już nie wiem jaki on właściwie jest, kolega Oktawian (Imię wskazywałoby raczej na starożytny Rzym:)), również zapragnął mieć swoje zwierzątko. Po długich negocjacjach z rodzicami stanęło w końcu na rybce. Wydawałoby się nic prostszego. Kula na akwarium była w domu, wystarczyło jedynie wykupić rybkę.
Jednak w sklepie zoologicznym zaczęły się schody. Rodzice zapytani o wielkość sposobionego akwarium odpowiedzieli zgodnie z prawdą, że mają pikną szklaną kulę, która idealnie pasuje dla jednego małego gupika. W razie czego dysponują też zwykłym akwarium wielkości (tu dla pokazania przybliżonego rozmiaru szklanej konstrukcji przydały się ręce) dla ułatwienia opowieści powiem wprost, że chodziło o 12 litrów. Na co sprzedawca odmówił wydania rybki, twierdząc, że rybka wielkości paznokcia u stopy, wymaga przynajmniej 60 litrowego domiszcza.
Mądrzejsi o tą wiedzę, drodzy rodzice i zapłakany Oktawian udali się do innego sklepu. Gdy powtórzyło się pytanie o rozmiar akwarium, tata pokazał bliżej nieokreślony kształt, który rozmiarem przypominał bardziej plazmę w salonie, niż szklane pudełko w pokoju Oktawiana. Pewni zwycięstwa rodzice nie spodziewali się jednak kolejnego pytania. „Ile czasu stoi już w nim woda” Tata Oktawiana wystrzelił, że już od trzech dni krystalicznie czysta woda czeka na lokatorkę. I to był kolejny błąd tego dnia. Sprzedawca poinformował wszystkich członków rodziny, że zgodnie z niemieckim normami woda ma stać 14 dni, następnie należy przyjść z próbką tej wody, przeprowadzić testy. I wtedy odpowiednia komisja jednoosobowa w postaci pana sprzedawcy wyda werdykt, czy rybkę można sprzedać, czy też nie. Tu nadmienię, że koszt rybki waha się w okolicy 1 Euro. Płacz zrozpaczonego Oktawiana na nic się nie zdał. Niemiecki sprzedawca poinformował 4 letnie dziecko, że tego dnia rybki nie dostanie. Co więcej okazało się, przy okazji, że rybki są zwierzętami stadnymi, i trzeba kupić co najmniej trzy rybki, i odpowiednio dla nich przystosować przestrzeń życiową. Gdyż wszystko musi być humanitarne Zirytowany tata spytał sprzedawcę, czy w jego akwarium, gdzie pławiło się kilkaset rybek, jest wystarczająco wiele przestrzeni życiowej i jest to humanitarne. Swoje zdanie na temat pana sprzedawcy wyraziła również mama. Na szczęście pan sprzedawca nie rozumiał po Polsku, bo inaczej mogło by to się skończyć pozwem cywilnym.
Polak jednak potrafi i gdzie sam nie może tam babę pośle. Następnego dnia w sklepie zoologicznym pojawiła się Babcia. Na wejściu oznajmiła panu sprzedawcy, że potrzebuje rybkę do akwarium w przedszkolu i każdy rodzic ma przynieść nową rybkę. To nareszcie przekonało służbistę, który zapakował trzy rybki do plastikowego worka. Bardzo humanitarnie. Po półgodzinie rybki wpłynęły do akwarium chłopca. Zachwytów było co niemiara. Jedna rybka z zachwytu padła na serce, więc pozostałe dwie mają jeszcze więcej przestrzeni życiowej.
Ja na szczęście kota nie kupowałem w Niemczech. Przypuszczam, że pewnie musiałbym odstąpić mu jeden pokój i zapewnić raz w roku wakacje w Egipcie. Dlatego póki co cieszymy się kotem z przemytu. No bo jak wiadomo, albo rybki albo akwarium.
P.S. Popularna welonka (taka złota ryba, którą w Polsce się trzyma w szklanej kuli) w Niemczech może być sprzedawana jedynie do oczek wodnych.

Aha i jeszcze zagadka pana Alberta

5 ludzi różnych narodowości zamieszkuje 5 domów w 5 różnych kolorach. Wszyscy palą papierosy 5 różnych marek i piją 5 różnych napojów. Hodują zwierzęta 5 różnych gatunków. Który z nich hoduje rybki?
1 Norweg zamieszkuje pierwszy dom
2 Anglik mieszka w czerwonym domu.
3 Zielony dom znajduje się bezpośrednio po lewej stronie domu białego.
4 Duńczyk pija herbatkę.
5 Palacz Rothmansów mieszka obok hodowcy kotów.
6 Mieszkaniec żółtego domu pali Dunhille.
7 Niemiec pali Marlboro.
8 Mieszkaniec środkowego domu pija mleko.
9 Palacz Rothmansów ma sąsiada, który pija wodę.
10 Palacz Pall Malli hoduje ptaki.
11 Szwed hoduje psy.
12 Norweg mieszka obok niebieskiego domu.
13 Hodowca koni mieszka obok żółtego domu.
14 Palacz Philip Morris pija piwo.
15 W zielonym domu pija się kawę.
Zakłada się, że domy ustawione są w jednej linii (1-2-3-4-5), a określenie "po lewej stronie" w punkcie 3. dotyczy lewej strony z perspektywy naprzeciw tych domów (tj. dom o numerze n jest bezpośrednio po lewej stronie domu n+1).



niedziela, 14 sierpnia 2011

Niebieska policja mocniej pałuje.


Niebieska policja mocniej pałuje.
   Niemcy to bardzo bezpieczny kraj. Ludzie chodzą bez strachu nocą po ulicach, zostawiają radia w samochodach, chodzą w koszulkach piłkarskich a nawet jeżdżą pijani samochodami( tu wolno mieć pół promila i legalnie kierować). Co więcej wypicie dwóch piw do obiadu wcale nie powoduje, że na drogach jest niebezpieczniej. Zasada jest prosta, piłeś jedź, ale każdy wypadek będzie potraktowany jako twoja wina niezależnie co się stało na drodze. I to wbrew pozorom działa. I to do tego stopnia, że kontrole drogowe w Niemczech należą do rzadkości. Zamiast tego po ulicach grasują patrole z przenośnymi fotoradarami. Dzięki temu nigdy nie wiesz, gdzie nagle zobaczysz błysk flesza, a twoje konto zostanie uszczuplone o kilkaset euro. Dlatego, wbrew pozorom lepiej dostosowywać się do dozwolonej prędkości.
   Pewien Polak jechał autostradą ok. 110 na godzinę i olał ograniczenie prędkości do 60 km/h( notabene dość kuriozalne na trzypasmowej szosie). Nauka była dość prosta 500 euro i trzy miesiące bez prawa jazdy. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, wyżej wymieniony rajdowiec, obecnie jeździ o wiele spokojniej jakby woził Panią Daisy. To samo się tyczy parkowania w niedozwolonym miejscu. Kontrolerzy miejscy łażą nawet o 23 wieczorem i wyłapują, że ktoś zostawił auto o pół metra za blisko skrzyżowania itp. Cóż, Niemcy po to budowali wszędzie parkingi podziemne, żeby teraz nikt im nie zastawiał chodników. Trudno – trzeba się przystosować.
   Kolejną ciekawostką, dotyczącą służb mundurowych są kolory. Otóż w moim kraju goszczącym, mamy dwa rodzaje policji. zieloną i niebieską. Jednak poza kolorem pojazdów niczym się ona w swych obowiązkach nie różni. Skąd w takim razie zieloni policjanci. Teorii na ten temat było kilka. Jedna mówi, tu zacytuje znajomego Krzysztofa z ukrytej opcji niemieckiej, że jedyna różnica polega na tym, że Ci niebiescy mocniej biją. Ponoć na jednej imprezie wpadli kiedyś mundurowi. Najpierw przyjechali Ci zieloni. Jednak zamiast interweniować czekali na niebieskich. Ci już na nikogo nie czekali tylko wypałowali kogo się da, kończąc imprezę. Nie wiem czy to reguła, ale chyba już lepsi Ci zieloni.


   Szukając odpowiedzi na to zatrważające pytanie, czemu jedni zieloni a drudzy niebiescy trafiłem na Markusa, który rozwiał wszelkie wątpliwości. Otóż, gdy po wojnie trzy kraje zwycięskie i Francja (mniej zwycięska) okupywały Niemcy, wprowadzili kilka zakazów. Np. żadne służby prócz służby leśnej nie miały prawa noszenia broni. Było to o tyle niewygodne, że w zniszczonym kraju panoszyły się różne bandy dezerterów, zbójów i bandytów. Dla zachowania porządku do ochrony porządku wysłani zostali właśnie leśnicy (bo tylko oni mieli legalnie broń). A jak wiadomo leśnicy mieli mundury zielone. Niejako oni przeistoczyli się z czasem w niemiecką policje. No a kolor już został zielony. A ponieważ Niemcy mają za dużo pieniędzy, kilka lat temu postanowili przemalować pojazdy na Niebiesko. Właściwie bez wyraźnego powodu. Ot taka ciekawostka, bez wyraźnego sensu.

niedziela, 26 czerwca 2011

Imprezowanie po NIemiecku


Imprezowanie w stylu multikulti
Kraków, to miasto imprez, studentów i wszechobecnej zabawy. W dodatku ogólny nawyk do zakrapianych spotkań, wyjść z ludźmi, całonocnych grilli zazwyczaj pozostaje również na stare lata. Przykładem są choćby moi rodzice, którzy co jak co ale imprezować z pompą to ciągle jeszcze umieją. Trochę inaczej jest w moim wspaniałym Dojczlaniedzie. Tutaj imprezowanie raczej nie jest ważnym elementem życia. Ludzie z rzadka utrzymują kontakty ponad zawodowe, a ewentualne wspólne wypady do knajpy czy na miasto są raczej rzadkością. To nie znaczy że tutejsze nieliczne knajpy zieją pustkami. Wręcz przeciwnie, są zwykle wypełnione po brzegi, jednak siedzący w nich ludzie są tam bo tak wypada. Brak tu jakiejkolwiek spontaniczności, czy nagłych zwrotów akcji. Nikomu nie włącza się szwendasz, nikt nie wykręca znaków drogowych ani nie wdaje się bezmyślne bójki. Każde spotkanie, jest z góry zaplanowane (często z dwutygodniowym wyprzedzeniem) i z łatwością można odtworzyć jego przebieg.
Próbowaliśmy, wiec też innego krakowskiego modelu, czyli ulubionych ze względów ekonomicznych domówek. Jak by nie było mieszkamy w bloku studenckim. Co prawda jego standard raczej nie przypomina polskich akademików, lecz przywykli do luksusów życia niemieccy studenci, muszą mieć również luksusowe mieszkanka. Okazało się jednak dość szybko, że choć na 60 mieszkań tylko my posiadamy potomstwo, to i tak jesteśmy najgłośniejszymi, najczęściej zakrapiającymi mieszkańcami Mombacher str 77. Na szczęście nikomu to jak na razie nie przeszkadza. Tu jednak natrafiliśmy na kolejny schodek imprezowej machiny. Tzn. kogo tak właściwie mielibyśmy na te domówki zapraszać. Nasi obecnie jedyni wierni ślący znajomi przychodzą zawsze i chwała im za to. Ale zaproszenie kogokolwiek więcej jest już problematyczne i wymaga strategicznych wręcz przygotowań. Próby ściągnięcia międzynarodowego towarzystwa kończyły się jak na razie nikłą frekwencją, ogromnym spóźnieniem i co najgorsze żmudnym sprzątaniem przewlekłych wymiocin. Jeszcze trudniej znaleźć imprezowiczów niemieckich.
Dlatego mimo naszych starań imprezy Bunga Bunga są na razie w sferze marzeń. Co ciekawe to czego Niemcy nie potrafią robić u siebie – patrz imprezować, świetnie im wychodzi tuż po przekroczeniu swoich granic. I nie chodzi mi tylko o (tu parafraza z mojego ulubionego polityka Sylvio Berlusconiego) najazdy na włoskie plaże niemieckich nacjonalistycznych blondynów, wlewających w siebie hektolitry piwa. Nie tak dawno w Niemczech było głośno o pewnej imprezie firmowej (nie będę przytaczał nazwy koncernu), która odbyła się oczywiście poza granicami kraju. Najlepsi pracownicy, zostali zaproszeni do ośrodka obsługiwanego przez specjalnie dobrane hostessy. A jako że w Niemczech porządek musi być, hostessy też był odpowiednio uporządkowane. Panie miały na rękach specjalne kolorowe obrączki, które informowały jaką formą usług się zajmują. W zależności od koloru można było panie poprosić o przyniesienie drinka, zrobienie masażu lub dość konkretne usługi seksualne. A ponieważ impreza była dość długa, a panie (nie te od drinków i nie te od masażu) dość zapracowane, potrzebna była też metoda podliczania rachunku. I tu również Niemcy wykazali się nie lada sprytem, zaopatrując swoich gości w odpowiednie pieczątki, które po wszystkim przyklejali na obsługujących je paniach. Na koniec panie pokazywały liczbę pieczątek w kasie i otrzymywały odpowiednią zapłatę. Firma stawiała panie - co stawiały:). Niestety sprawa wyszła na jaw i zrobiła się afera. A organizatorzy no cóż, podobno zostali ukarani.
U nas na razie imprez z obrączkami nie ma, a panie należy sobie przyprowadzać swoje, najlepiej te najukochańsze. Nie mniej jednak serdecznie zapraszamy do Moguncji, gdzie wino jest dobre, piwo smaczniejsze, jedzenie paskudne i kobiety jeszcze brzydsze. Ale jesteśmy my i choćby dlatego warto przyjechać.


P.S. Gdy w Krakowie na Wiankach śpiewa Wyclef  Jean u nas wystąpi ZZ TOP

wtorek, 31 maja 2011

Kto woli ogórki a kto chce Coli


Ogórkowa epidemia
Jak już wszyscy wiedzą, w Niemczech mamy epidemię. Ponoć zmarło już 15 osób i to nie wszystkie były w wieku 90+. Do tego kilka tysięcy Niemców jest chorych, więc nie wykluczone, że liczba ofiar niemytego ogórka wzrośnie. W miastach panuje ogólna panika, a tony mytych i niemytych ogórków lądują na śmietniku, a wszystko dlatego, że Niemcy tych francowatych ogórków nie obierają. Gdyby, jak ludzie obierali dziada ze skórki, jak czyniły to zawsze nasze babcie to liczba ofiar na pewno by zmalała. A tak proszę mamy panikę.
Nikt za bardzo nie wie dlaczego nagle ogórki szkodzą, ale na wszelki wypadek krajowi producenci zrzucili winę na Hiszpanów, którzy ponoć wysyłają do Dojczlandu skażone warzywa. Na ulicach, w sklepach i na targach od razu pojawiły się wywieszki, że u nich można dostać jedynie najwyższej jakości niemieckie produkty, a nie jakiś iberyjski szajs. Nawet w restauracjach, nim kelner zbierze zamówienie, zaczyna rozmawiać z gośćmi od krótkiej prelekcji na temat stanu i pochodzenia serwowanych specjałów. Nie czekając jednak na dalszy ciąg wydarzeń, hiszpańscy rolnicy szybko odbili piłeczkę, że ogórki z bakterią Coli to nie od nich. Na poparcie swojej tezy, dodają bardzo sensowny argument, że przecież w Hiszpanii nikt od ogórków nie zachorował. Dlatego ciężko jest na nich zrzucać winę. Nawet pierwszy zarażony Hiszpan, wrócił właśnie z Niemiec. Ale niestety mleko się rozlało, i teraz cała Europa bojkotuje hiszpańskie warzywa i owoce. Hiszpanie wycenili swoje straty na 200 mln. euro tygodniowo. Sporo, zwarzywszy na niezbyt dobrą kondycje hiszpańskiej gospodarki. Możemy się więc niedługo spodziewać, że Hiszpanie znów wyciągną rękę po pomoc. A kto ponownie będzie musiał zapłacić? Oczywiście Niemcy.
Nie bardzo też wiadomo w jaki sposób pałeczki okrężnicy (EHEC) dostały się na rzeczone warzywa. Dlatego, ktoś wysnuł wniosek, że dzieje się tak na skutek podlewania upraw nawozami pochodzenia zwierzęcego. Nie jestem rolnikiem, moja wiedza w zakresie upraw jest daleka od jakiejkolwiek, ale z wcześniej zasłyszanych informacji wynikało, że co jak co ale, ale nawozy naturalne są o niebo lepsze od ich syntetycznych odpowiedników. Dlatego też Hiszpanie, nie wykluczają, że ogórki się struły w transporcie albo w magazynach. No bo przecież jak to jest, że oni sprzedają zdrowe ogórki, a Niemcy od nich chorują. Sytuacja jest ogólnie dość patowa i nikt na wszelki wypadek nie chce teraz kupować w Niemczech już żadnych warzyw. Najbiedniejsi są wegetarianie, no ale to przecież ich wybór.
Ponieważ tutaj, tak samo jak w Polsce wszyscy wszystko wiedzą najlepiej, dlatego na forach grzmi od kolejnych złotych myśli. Niektórzy wietrzą zamach terrorystyczny, inni podejrzewają niemieckie lobby ogórkowe, które chce się pozbyć hiszpańskiej konkurencji. Jeszcze inni dowodzą kolejnych symptomów końca świata. Mnie pociesza tylko jedno, zarówno my jak i nasze dziecko, z jarzyn najbardziej lubimy kotlet schabowy, dlatego można powiedzieć, że jesteśmy zupełnie bezpieczni. A ogórki owszem jemy, ale tylko te dobrze ukiszone i odpowiednio potem trunkiem zdezynfekowane.

środa, 18 maja 2011

Terroryzm po Niemiecku


   Dziwni są Ci Niemcy. I jeszcze dziwniej dbają o bezpieczeństwo swoich obywateli. Ostatnio, opublikowali precyzyjny raport określający, jak najłatwiej zaatakować ich własne elektrownie atomowe. Dokładnie wypunktowali, jaka wielkość samolotu wystarczy, by trafiając nim w instalacje reaktora, doprowadzić do katastrofy nuklearnej. Co gorsza w czterech przypadkach wystarczy zaledwie mały samolot, a w pozostałych potrzebny będzie już średni. Porwany Airbus A380 powinien sobie poradzić z wszystkimi elektrowniami. W dalszej części raportu wytyczono datę zamknięcia najstarszych siłowni, odkładając je na najbliższe 10 lat. W ten sposób potencjalni terroryści wiedzą też, ile mają czasu na wysadzenie w powietrze kilku landów. Nie zainteresowałoby mnie to, gdyby nie fakt, że dwie z czterech najgorzej zabezpieczonych siłowni znajdują się tuż za miedzą a dokładnie za rzeką w Hesji.
Niemcom nie pomaga też ich własny wywiad wojskowy, który zamiast pilnować swoich informatorów i obserwować „swoich terrorystów”, przesyłał informacje o nich amerykanom. A ci, jak wiadomo, mają zwyczaj najpierw strzelać a potem pytać. Niemiecki wywiad BfV dla niepoznaki nazwany Federalnym Urzędem Ochrony Konstytucji, był bardzo zdziwiony, że amerykanie zamiast porywać domniemanych terrorystów wolą do nich strzelać. Zwłaszcza, że potem na jaw wyszły informacje, że zastrzeleni terroryści byli obywatelami Niemiec. Co prawda, żaden z nich nie nazywał się Schmidt, ani Schneider, lecz raczej Mohammed Ali coś tam coś tam, ale w świetle prawa wyszło na to, że Niemcy wystawili własnych obywateli na cel amerykańskich kowbojów. A więc, w świetle prawa rodziny zastrzelonych ofiar (terroryzmu) mogą domagać się zadość uczynienia od niemieckiego rządu. Co więcej, okazało się, że nieszczęsna ofiara amerykańskiej sprawiedliwości, była od dawna na niemieckim widelcu. Niedoszły terrorysta był od jakiegoś czasu dokładnie rozpracowywany, przez niemieckie służby i miał je doprowadzić na ślad znacznie większej i niebezpieczniejszej grupy terrorystów.
Oliwy do ognia jak zwykle dolała niezawodna w takich sprawach Angela Merkel, przy której nasz „Bul” Komorowski to małe piwo. Pani kanclerz w mediach powiedziała na głos "Cieszę się, że udało się zabić Osamę Ben Ladena". Ta wypowiedź wywołała kolejną burze medialną, bo przecież wszyscy wiedzą (zwłaszcza Niemcy), że nie wolno zabijać i to jeszcze tak bez sądu. Niemieccy dziennikarze wyciągnęli swojej kanclerz, że komu jak komu, ale córce pastora takie słowa nie powinny przechodzić przez usta. To przecież się kłuci z chrześcijańskim oglądem świata. Swoją drogą to też ciekawe, że Niemcy wchodzą w takie dysputy. Ale problem jest taki, że szef państwa, w którym mieszka kilka milionów muzułmanów nie powinien takich rzeczy mówić na głos. Nawet jeżeli wszyscy obywatele tak właśnie uważają. To co przystoi Bunga Bunga Berlusconiemu, nie przystoi pani kanclerz
Najgorsze dla Niemców jest to, że chociaż w wielu kwestiach walki z terroryzmem Niemcy działają z dużą ostrożnością, nie angażując się bezpośrednio w konflikty zbrojne, to wciąż są jednym z najlepszych celów terrorystycznych. Niemieckie służby wiedzą o tym doskonale, dlatego lubią zanadto panikować. Kilka dni temu ewakuowano 250 pasażerów pociągu. Tylko dlatego, że w wagonie restauracyjnym znaleziono płytę CD z napisem: "Allah zabije nas wszystkich". Nie wiem co na to właściciel płyty, ale na jego miejscu bym się po odbiór nie zgłaszał, choćby nawet były na niej jego ulubione kawałki.
Na usprawiedliwienie Niemieckich służb trzeba przyznać, że dzień przed „zamachem” na Ben Ladena, Niemcy udaremnili poważny zamach terrorystyczny w Nadrenii-Północnej Westfalii. Złapali trzech terrorystów związanych z Al. Kaida (teraz to wszyscy są z nią związani). W trakcie prób z użyciem silnego ładunku wybuchowego.

czwartek, 12 maja 2011

Zatruwacze, śmieciarze i biopaliwa



Niemcy mają hopsia na punkcie ekologii, jednak niektóre ich pomysły są naprawdę dziwne. Z jednej strony na każdym kroku upierają się o konieczności zamknięcia elektrowni atomowych, ich dzieci bawią się tylko drewnianymi zabawkami (jak w średniowieczu), a na każdego obywatela przypadają ze dwa rowery. Z drugiej strony niezbyt przykładają się do rzeczy tak prostych i oczywistych, jak choćby sortowanie śmieci. Niby tego wymagają, ale z drugiej strony, niema ani dzwonów na odpadki, ani specjalnych oznaczeń na koszach na śmieci. Nieprawdą też jest, że Niemcy nie śmiecą. Ilość badziewia walającego się po ulicach jest identyczna jak w większości polskich miast. Ot stereotyp, nie poparty praktyką.
Do Bremy już na ośle nie wjedziesz
 Nigdzie jednak nie uświadczysz największego przekleństwa naszych czasów czyli z butelkami po napojach. Z tym poradzili sobie naprawdę sprytnie. Każdą plastikową butelkę (PET) możesz zanieść do dowolnego sklepu i odzyskać 25 centów. Butelki się wrzuca do takich wielkich maszyn, które najpierw wciągają plastik do środka, potem kręcą nim na każdą stronę, by na końcu spektakularnie zgnieść go do postaci małego krążka. Oczywiście zamiast pieniędzy dostajemy bon towarowy, o wartości równoznacznej z ilością wrzuconych butelek. To też nie jest tak, że ty na tym zarabiasz, bo przy każdym zakupie i tak doliczają Ci kaucje, którą potem łaskawie odzyskujesz w automacie. Czasami jest tak śmiesznie, że kaucja jest większa niż wartość kupowanego produktu. Niemniej jednak, jest to skuteczne i toczących się po ulicach butli po wodzie czy coca coli nie uświadczysz.
Ma żółtą naklejkę, znaczy pewnie trafi do Polski
 Kolejnym ciekawym pomysłem, który z powodzeniem można by zastosować u nas, jest wprowadzanie do miast, stref ekologicznych. Objawia się to tym, że do centrum większości metropolii mogą wjeżdżać jedynie samochody spełniające odpowiednie normy ekologiczne (czytaj, muszą mało palić). W efekcie, po centrum Berlina można się wozić 15-letnimi rozpadającymi Fordami Escortami (sam miałem, to wiem że się rozpadają), ale już kilkuletnimi BMW czy Mercedesami z silnikiem Diesla nie. Najbardziej korzystają na tym Polacy i inne wschodnie demoludy, które potem sprowadzają prawie nowe Diesle po niskich cenach, od zirytowanych Niemiaszków, którzy na wyścigi wyprzedają swoje odpicowane bryki, które mają nieszczęście jeździć na olej.
Rozważmy teraz jak to działa. Jedziemy do Turka lub Niemca, który ma zakład mechaniczny (zwykle tylko ten pierwszy mówi po Angielsku). Zgłaszamy się z prośbą o wystawienie odpowiedniego certyfikatu, popartego kolorową naklejką na szybę. I jeżeli nasze auto jest niezbyt zatruwające środowisko dostajemy zieloną naklejkę na szybę i pełen dostęp do centrum. Jeżeli nasze cacko jest „takie sobie” to żółtą, czyli już nie wszędzie nas wpuszczą, a prawdziwi zatruwacze dostają naklejkę czerwoną. Czyli mogą właściwie popełnić ekologiczne Harakiri.
Nie ma jak biopaliwa
Kolejnym pomysłem jest wprowadzenie na stacjach Bio Paliwa (10 proc). Dzięki temu niemal wszędzie w wschodnich landach sadzi się teraz rzepak. Łatwo poznać, bo właściwie od Gerlitz do Erfurtu, tak niemiłosiernie śmierdzi, że nie da się otworzyć okna. Bio Paliwo jest tańsze o kilka centów, ale też obłożone tyloma przeciwwskazaniami dla silnika, że mało kto z niego korzysta. Opis paliwa ekologicznego przypomina czytanie karteczki z przeciwwskazaniami na lekarstwach. Lub ostrzeżenia na fajkach. Jest ich tyle, że kierowcy dają sobie spokój i tankują coś innego. Ja na szczęście jeszcze czytać po niemiecku nie umiem zbyt dobrze, więc tankuje ten bio szajs. Zobaczymy ile jeszcze pojeżdżę.

czwartek, 5 maja 2011

Radio Wolna Europa też nadawało z NIemiec


Co słychać w Niemieckim eterze
Jak ktoś lubi słuchać rzewnych kawałków to powinien słuchać niemieckiego radia. I to niezależnie od stacji, ponieważ na wszystkich idą mniej więcej te same kawałki co w radiu Złote Przeboje. Po prostu dyskoteka dorosłego człowieka. Słuchając Niemieckich stacji radiowych czujemy się jakby świat cofnął się o przeszło 20 lat i zatrzymał w latach 80-tych. Ja rozumiem, że tutaj średnia wieku niebezpiecznie zbliża się do nieskończoności, ale jednak trochę świeżości by się przydało. Tu łatwiej w eterze znaleźć kawałki takich tuzów jak Alphavile (ciągle wielcy w Japonii, nawet po Tsunami), Boy Georga (którego nikt nie chce tu skrzywdzić)  czy Modern Talking (z ich sercem i duszą), niż najnowsze przeboje Lady Gagi. To wcale nie oznacza, że Niemcy nie słuchają muzyki nowoczesnej. Owszem nowe kawałki też się zdarzają, jednak ich poziom pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Przy niemieckich rozgłośniach radiowych, przeboje puszczane w Zet-ce czy RMF-ie to naprawdę to naprawdę kawał głębokiej muzyki z przesłaniem. Niewiele lepiej jest z Niemiecką telewizją, jednak tu nie będę się rozpisywał, bo ze względów podatkowych, telewizji zbyt często nie oglądamy.
Podobnie jak u nas za przesłania płynące z radia czy telewizji trzeba co miesiąc uiszczać składki. Z tą różnicą, że tu większość osób to czyni. Płacić musisz nawet jak nie masz podłączonego odbiornika do anteny, bo płaci każdy, kto ma choć możliwość oglądania. Co więcej, na opornych obywateli wysyłane są kontrole, potwierdzające czy uchylający się płacenia składki jegomość rzeczywiście nie ma w domu telewizora. Na szczęście obywatele nieco mniej niemieccy poinformowali nas, że kontrole przychodzą i owszem, ale nie mają prawa wejść do mieszkania. Trzeba się tylko zaprzeć w drzwiach i z całej siły wołać Halt!!!
Dlatego telewizji nie oglądamy i to bez żalu. Zostaje nam jedynie Radio i to tylko w samochodzie (tu nie kradną ich z samochodu nawet jak nie wyciągamy panelu). Auto jest na polskich numerach, więc przyczepić się nie mogą. Wracając jednak do rozgłośni radiowych, jesteśmy fanami kilku stacji. Zwłaszcza Radia Bayern (I, II, III), które się lubują w naszej ulubionej niemieckiej muzyce ludowej. Oj, ile jodłowania przyjdzie nam się nasłuchać w drodze do przedszkola i z powrotem. A jak mamy szczęście to czasem można posłuchać nawet piosenki o „Jelonku” http://www.youtube.com/watch?v=UUwpLyIDIJw&feature=related
Ale jeszcze lepsze od Bawarii jest radio RFN Eagle przeznaczone dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Niemczech. Angielskojęzyczna rozgłośnia ma bardzo wysoki poziom audycji. Najlepsze są połajanki przestrzegające o konsekwencjach nadużywaniu alkoholu, albo o konieczności wymiany opon z letnich na zimowe. Radio od czasu do czasu spełnia też cele edukacyjne, ucząc naszych obrońców, o krajach europejskich. Żołnierze mogą się na przykład dowiedzieć, co jest stolicą Hiszpanii, albo jak jest dzień dobry po Francusku. Spikerzy przypominają też, o najważniejszych wartościach jakimi są Bóg, Flaga i Ojczyzna (Oczywiście Amerykańska). Uważny słuchacz dowie się też, że w Niemczech należy być uprzejmym dla ludzi i nie strzelać, bo ONI nie są już wrogami USA. Wszystko to jest przeplatane amerykańską muzyką uwaga – z lat 80-tych. Na szczęście dziś wszędzie działa polskie radio internetowe. A więc do piątku i kolejnego wydania List na Trójce.


wtorek, 19 kwietnia 2011

O Kebabach, Gaddafim i pesymistycznej wizji przyszłości

Pytanie czy zakaz zatrzymywania dotyczy też czołgów?

 Na co idą nasze podatki
     Czy wiecie, że w Niemczech mają osobne znaki dla, aut, rowerów i czołgów. O ile pierwsze dwa nie wzbudzają specjalnie sensacji. O tyle znaki o ograniczeniu prędkości przez czołgi budzą mieszane uczucia. Pytanie tylko o czyje Czołgi tu może chodzić. Na pewno nie o niemieckie, wiec może to znaki dla Francuzów? Żabojadom, trzeba widocznie pomagać w działaniach bojowych, bo jak historia pokazuje od czasu Napoleona, nie udało im się wygrać żadnej wojny. A i ten, jak wiadomo, skończył dość marnie, a przy okazji My wraz z nim. (jest nawet takie powiedzenie: po co powstała armia Włoska? Żeby Francuzi mieli z kim wygrywać). Nasi Zachodni sąsiedzi doskonale o tym wiedzą, dlatego dziwi ich fakt, skąd Prezydent Sarkozy tak ochoczo wysłał swoje Mirage do Trypolisu. A teraz równie ochoczo zamyka swoje granice, przed imigrantami z Afryki Północnej. Fakt jest faktem, że paliwo dla lotnictwa kosztowało więcej, niż wszystkie zniszczone przez nie razem Czołgi. W dodatku, podobno Libijczycy zestrzelili jednego pilota, więc Koszty wojny z Kaddafim wzrosły kilkukrotnie. Podobnie wyszli na tym Duńczycy, którzy przerzucili wszystkie swoje 8 czy 10 samolotów na południe Włoch, co w zasadzie wyczerpało ich budżet wojskowy na ten rok, Więc bombardować już nie polecieli.
Gaddafi a nie Kaddafi
    A propos wiecie, że tu nie pisze się Kaddafi tylko Gaddafi? Co więcej, prawie na całym świecie Piszą go przez G. Nie wiem dlaczego u nas jest inaczej, ale maczali w tym palce nasi tłumacze filmowi, którzy mają wprawę w przekręcaniu nazw i tytułów. Moje podejrzenia padają też na naszego obecnego Gajowego prezydenta, który podobnie jak ja ma spore problemy z ortografią. Tylko, że ja nie jestem prezydentem. Jeszcze…
 Najlepiej znany Egipcjanin - Doktor Żywago
        Dlaczego o tym wspominam? Bo imigranci z Libii, Tunezji, Egiptu, Syrii już zaczęli szturmować Europejskie wybrzeża, i pewnie po krótkim włoskim Bunga Bunga wszyscy wylądują tutaj w Niemczech. Stąd pewnie bierze się sprzeciw Niemców, do kolejnych interwencji na Bliskim Wschodzie. Już wystarczy im, że od maja muszą wpuścić wszystkich Polaków do pracy. Poza tym, w Niemczech już żyje wielu mieszkańców z tamtej części świata, którzy wprost mówią jak te całe rewolucje wpłyną bezpośrednio na ludzi. Gdy spytałem na kursie językowym mojego kolegę Egipcjanina czy się cieszy, że Mubarak został odsunięty od władzy. Odpowiedział na to z mieszanymi uczuciami. Problem w tym, że w Egipcie jedyne pseudo partie polityczne, które mają rozwinięte struktury to monopartia byłego dyktatora i bractwo muzułmańskie. Natomiast lansowany przez USA demokrata Mohamed El Baradei, wie tyle o Egipcie co nie przymierzając Omar Sharif. Jeżeli wygrają Ci pierwsi to cała rewolucja pójdzie na nic, jeżeli ta druga, to Egipt może podzielić losy Iranu i stać się państwem wyznaniowym. No i co wtedy poczną turyści, którym nie pozwolą pić piwa w Hurgadzie? Ale i ile niemieckim i polskim turystom, brak piwa i zbędnej golizny dobrze by zrobił, o tyle trudniejszą sytuację będą mieli egipscy chrześcijanie, których jak mówi mój kolega Naim (sam chrześcijanin) jest tam 13 milionów. Wikipedia, w prawdzie wspomina o 8 milionach ale to nadal sporo ludzi, którzy będą musieli uciekać. A gdzie?? No właśnie, pewnie w głównej mierze do swoich rodzin do Niemiec. I tak koło się zamyka.
   Niemcy już są sfrustrowani ciągłym ratowaniem reszty Europy i świata. Nie dość że ciągle pompują swoje pieniądze w landy wschodnie (bez większych rezultatów), ratują walutę Euro przed kolejnymi kryzysami, i wyciągają z kryzysu po kolei Greków, Hiszpanów, Portugalczyków (też bez większych rezultatów), to teraz im przyjdzie tworzyć dodatkowo ośrodki dla emigrantów. A Niemcom powoli się kończy cierpliwość i dobra wola. Już teraz o Turkach nieoficjalnie mówi się, że kolejne Kebaby zajechały. A następne dzielnice ich miast zaczynają przypominać stambulska Galate. Ta cała nieufność dotyczy zresztą wszelkiej maści Arabów czy Persów, którzy wyrzuceni ze swoich krajów, tutaj szukają sposobów na życie. Tak jak mój kolejny kolega Slawsh, który od 24 lat nie może wrócić do Iranu, bo za młodu nieco nabroił i trochę z bronią biegał po ulicach Teheranu.
Beramsha - najlepszy kolega Krzysia
Derya, ulubiona pani  - Co jest pod tym Kapturem?




    Cóż, ja Turków bardzo lubię, bo w wielu przypadkach są mi bliżsi od Niemców, ale to nie ja będę decydował w kolejnych wyborach jaka przyszłość czeka ten kraj. A negatywne nastroje tu rosną. Zwłaszcza wobec muzułmanów, którzy bardzo umiejętnie nauczyli się wykorzystywać słabości tutejszego systemu socjalnego. W efekcie, aby wszystkich utrzymać Niemieckie państwo zabiera swoim obywatelom ponad połowę zarobionych pieniędzy, dając je imigrantom. Dlatego nastroje tu przypominają tykającą bombę. Kurcze, strasznie poważnie się zrobiło dlatego na koniec przytoczę rozmowę zasłyszaną przez naszego znajomego. Kolega poszedł do stołówki wraz z niemieckimi kolegami i jako jedyny zamówił sobie do obiadu coś do picia. Gdy spytał czemu nikt inny nie chce dokupić żadnego napoju, usłyszał że wszyscy oszczędzają. A dlaczego?? Bo mają pesymistyczną wizję przyszłości.