Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

wtorek, 18 czerwca 2013

MZ vs WI + Brego



Bregovic po Mainzersku


Tak się jakoś złożyło, że odkąd mieszkamy w Niemczech byliśmy aż na dwóch koncertach. I za każdym razem był to Goran Bregovic. Nie, że zaraz nie doceniamy lokalnego rynku muzycznego, albo że szwargot tutejszej mowy (albo jeszcze gorzej śpiew) krzywdzi nasz smak muzyczny. Po prostu tak jakoś wyszło. Ale mimo, że artysta, repertuar a nawet kolejność piosenek była w obu przypadkach identyczna, to jednak były to dwa zupełnie różne wydarzenia. A wszystko za sprawą publiczności.
Pierwszy raz bałkańskie rytmy zawitały do Mainz. W Największej hali w mieście, perle budownictwa lat 70-tych (pięknej niczym budowle z czasów PRL-u), pojawiło się ze dwa tysiące widzów spragnionych muzyki i dobrej zabawy. Z pewnością, udanej atmosferze sprzyjał alkohol sprzedawany przez cały czas trwania koncertu oraz klucz kulturowy, który wyraźnie nie sprzyjał mniejszości niemieckiej. Masy Serbów, Polaków, Bułgarów, Greków, Latynosów, i pewnie jeszcze kilku innych narodowości, w których Bregovic śpiewał te same piosenki, entuzjastycznie przyjmowały każdą następny kawałek. Ludzie szybko odsunęli krzesła, i tańczyli między rzędami, każdy podśpiewując znane kawałki w swoim języku. Zabawa była przednia, do tego stopnia, że w pewnym momencie uciśnione masy sztywnych do tej pory Niemców (i jednej podsłuchanej pani Basi, która powiedziała że pierdoli i tańczyła nie będzie), zaczęły nawet co nieco podrygiwać do taktu. Pomni dobrej zabawy postanowiliśmy, że gdy tylko nadarzy się okazja wybierzemy się ponownie na Gorana.

Nie minęło pół roku a Serb wraz ze swoją orkiestrą znów zjawił się w naszej okolicy. Tym razem maił koncertować w Wiesbaden. Szybko kupiliśmy bilety i czekaliśmy na wydarzenie.
Warto tu wspomnieć, że Mainz i Wiesbaden to praktycznie jedno miasto leżące po dwóch stronach rzeki. Niczym Buda i Pest, albo Bielsko i Biała. Z tym, że jak to zwykle bywa, mieszkańcy obu miast nienawidzą się jak psy. Wiadomo, że jak śmierdzi to znaczy, że przywaiało od tych wałów zza rzeki. Generalnie Ci (właściwie to my też) z Mainz chwalą się tym, że są bardziej otwarci na innych, bardziej przyjacielscy (np. zdarza im się zagadać do kogoś na ulicy), bardziej swobodni w obyczajach. Innymi słowy, że są wyluzowani, natomiast te ćwoki z Wiesbaden są zarozumiali, sztywni i śmierdzą rybą. Z drugiej strony Wiesbaden jest ładniejsze (nie zniszczone w czasie wojny, tymczasem Mainz w 85 proc zostało zmiecione przez amerykańskie bomby), kulturalniejsze, zamożniejsze i lepsze. I tak oba miasta niemal identycznej wielkości ciągle ze sobą rywalizują. Nie jest ważne, że FSV Mainz gra w Bundeslidze, ważne że Wiesbaden w niej nie gra i tak dalej i tak dalej.
Będąc świadomi tych różnic wyruszyliśmy na koncert po drugiej stronie rzeki. I powiem wam, że było inaczej. Już samo usytuowanie wydarzenia w starym teatrze (budynek na kształt teatru Słowackiego w Krakowie), z malowanymi stiukami, renesansowymi kupidynami, lożami, balkonami, wydawało się co nieco dziwne zwarzywszy na grającego artystę. Przed wejściem kłębili się elegancko ubrani goście, faceci w smokingach i garniturach, kobiety w sukienkach i kapeluszach na głowie. Średnia wieku wskazywała, że większość z gości pamiętała jeszcze wojnę a co poniektórzy nawet brali w niej czynny udział.  Krótkie dyskusje foyer  wskazywały, że goście nie bardzo mieli pojęcie kim jest bregovic, ale należy zapoznawać się z kulturą ludów ciemnych i uczestniczyć w tego rodzaju wydarzeniach kulturalnych, żeby nie być jak te prostaki z Mainz.

No i zaczęło się. Wdrapaliśmy się z trzeci balkon u góry i zasiedliśmy w ostatnim rzędzie (my jesteśmy niezmienni i tradycyjnie stać nas jedynie na najtańsze bilety). To jednak pozwoliło obserwować nam całą publiczność. Bregovic idąc po najmniejszej linii oporu odegrał identyczny koncert, nawet piosenki były chyba w tej samej kolejności, nie mówiąc o żenujących dowcipach. Tym razem ludzie jednak nie tańczyli. Siedzieli sztywno i słuchali muzyki. Panie obserwowały nieogolonych i lekko podpitych muzyków przez teatralne lornetki i po każdym kawałku biły mocno brawo. Rewolucje zaczęliśmy my (no może nie ja osobiście zwarzywszy na mój zmysł muzyczny) ale nasze dziewczyny, które wstały z siedzeń aby potańczyć. Mimo ogólnego ostracyzmu, dziewczyny (obie) nie przestawały i odniosły nawet pewien sukces. Co poniektórzy ludzie, patrząc na ich perwersję zaczęli co nieco podrygiwać. Jeden dziadek, tak się rozbawił, że tańcząc spadł ze schodów. Mogę ze spokojny sercem powiedzieć, że sam osobiście widziałem, jak na drugim balkonie od góry, jedna pani nawet wstała do tańca, a trzy krzesła dalej, pewien pan poruszał stopą do rytmu. A w loży po prawej stronie, kilkoro młodych (50+) podrygiwało do muzyki. Były nawet trzy panie które, pod koniec koncerty tak się rozochociły, że od kiwania głowami do rytmu zatrząsł się im cały rząd. I mimo gromiących spojrzeń pozostałych melomanów, nie przestawały kiwać dalej.
To był naprawdę dobry koncert, a jeżeli 8-10 osób to już tłum, to spokojnie mogę powiedzieć, że Bregovic swoją muzyką umie porywać tłumy, nas porwał na pewno. Cigani! Juris!!! Boom, boom, boom, boom, boom!!!
Leo
Foty z Googla