Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

wtorek, 21 sierpnia 2012

Kup pan cegłe







O kupnie i sprzedaży

Kupić używany samochód w Niemczech to małe piwo. Idziesz z pieniędzmi, kupujesz i po 20 minutach stajesz się właścicielem nowego (starego) samochodu. Schody zaczynają się w momencie gdy chcesz tym samochodem wyjechać z parkingu, bowiem auta sprzedaje się bez tablic rejestracyjnych.
Zacznijmy jednak od tego, że używane auta w Niemczech dzielą się na te zwykłe i na eksport. Te na eksport czyli innymi słowy dla Polaków, Bułgarów czy Ukraińców nie różnią się niczym oprócz jednej małej (takiej tyciej tyciej) różnicy. Tych na eksport nie można oddać gdy się okaże, że są niesprawne. W ogóle prawo Niemieckie dba zawsze o kupujących, dlatego odkupując od kogoś auto masz prawo oddać je w ciągu kilku miesięcy jeżeli okaże się zepsute. Innymi słowy masz nadzieje, że pozbyłeś się swojego starego grata, a tu za pół roku przychodzi klient i mówi, że kołpak mu odpadł, albo skończył się płyn do spryskiwaczy i on ogólnie pierdoli to twoje auto i chce pieniądze z powrotem. To oczywiście jest dobre prawo, bo auta mają być sprawne i bezpieczne, a jak już się takie nie nadaje do użytku to się je złomuje (i dostaje bon na kupno nowego), albo sprzedaje z klauzulą na eksport.
To oczywiście nie przeszkadza większości kupujących auta Polakom, bo to co dla Niemca jest niesprawne, po krótkiej wizycie u polskiego mechanika sprawnieje i można jeszcze parę lat jeździć. Jeżeli oczywiście będziemy umieli wyrobić sobie tablice rejestracyjne. My zastanawialiśmy się nad polskimi i niemieckimi, ale po krótkiej symulacji kosztów ubezpieczenia auta w Niemczech (połowa wartości samochodu), podatku drogowego, przeglądu technicznego i kilku dodatkowym opłatom, zdecydowaliśmy się na numery krakowskie. Ale wcześniej trzeba było kupić tzw zjazdówki (tablice tymczasowe).  Mogą być żółte na 5 dni, albo czerwone na miesiąc. Tych drugich to chyba nikt nigdy nie widział, bo są znacznie droższe a co za tym idzie kompletnie ignorowane, przez polskich „handlowców”.
Ale po kolei, bo sam proces wyrobienia tablic to prawdziwy majstersztyk współpracy prywatnego biznesu i państwowej administracji. Ja robiłem to w towarzystwie Marcusa (czyli Niemca, który sam miał trudności, aby zrozumieć o co właściwie chodzi). Wygląda to mniej więcej tak. Po jednej stronie ulicy jest wydział komunikacji a po drugiej prywatne agencje produkcji tablic. Najpierw człowiek wędruje do agencji (gdzie jest pani co się uśmiecha i kręci głową), i kupuje ubezpieczenie (mimo, że nie wiadomo na jakie numery rejestracyjne). 80 euro później człowiek udaje się do urzędu, gdzie stoi w kolejce i pokazuje akt kupna i ubezpieczenie. Tam pani się trochę uśmiecha i kiwa głową następnie  wysyła cie do innej pani. Tamta ogląda ten sam akt kupna (też się uśmiecha, ale już nie kiwa głową), potem daje świstek papieru i wysyła cię do dziwnego automatu, gdzie wpłacasz 10 euro. Następnie automat kieruje Cię do tej samej pani ci się uśmiechała ale już nie kiwała głową i ona bierze nasz świstek papieru ponownie ogląda akt kupna i daje kolejny świstek, na którym są narysowała nasze nowe numery. Z tym kwitkiem idziemy do tej pierwszej pani co się uśmiechała i kręciła głową, ale nie tej co kiwała i tej co tylko się uśmiechała) i podajemy świstek (nie ten z automatu, ale ten od tej  nie kiwającej, ale uśmiechniętej). Ta kręcąca głową już się nie uśmiecha, ale podchodzi do wielkiej prasy i w półminuty wybija te numery od tej innej (sam już nie wiem której). Następnie z numerami udajemy się na górę z powrotem do kiwającej i nie kiwającej (obie uśmiechnięte) i podchodzimy do tej kiwającej uśmiechniętej a ona nam nakleja naklejkę na tablice zrobione przez tą kręcącą co przestała się uśmiechać. Po wszystkim idziemy do tej trzeciej co się uśmiecha i nic więcej i ona daje nam dowód inblanco. Z dowodem idziemy do pana w recepcji i się pytamy czy to już, czy że jeszcze musimy tak chodzić. On mówi, że musimy sobie wypełnić dowód rejestracyjny (jakieś 30 różnych okienek, np. jak jest maksymalna prędkość, jaki może być nacisk na lewą oś przyczepy jeżeli ją mamy i takie tam ważne informacje. Jak się czegoś nie wypełni to mandat 200 euro. Po wszystkim Marcus zawiózł mnie do komisu gdzie wreszcie przytwierdziłem numery i przez 5 dni mogłem sobie jeździć. Podsumowując całość zajęła godzinę, ale w tym czasie przeszliśmy ładnych parę kilometrów, na szczęście nie było kolejek. Ale nie wiem czy umiałbym to sam powtórzyć.


Trochę inaczej sprawa wyglądała w Polsce. (wcale nie jest łatwiej). Trzeba odwiedzić urząd celny, skarbowy, komunikacji, ubezpieczeniowy, niektóre nawet dwa razy. Wypełnić kilka rolek papieru, odstać kilka kolejek, opieprzyć kilka pań w okienkach ( co ani nam nie kiwają, ani nie kręcą ani nawet się nie uśmiechają). Naturalnie wszystkie urzędy są w różnych częściach miasta. Ale u nas jest mała różnica. Posłuchajcie… W urzędzie celnym na ulicy - nad Drwiną. Tak, ja też nie wiedziałem gdzie to jest ani dlaczego jest na końcu świata. Jest 40 stopni w cieniu,  dopada nas trzech naganiaczy. Którzy bijąc się miedzy sobą zaczęli ciągnąć nas w różne strony i mówiąc, że u nich jest najtaniej. W końcu ktoś nas pociągnął mocniej i wylądowaliśmy w biurze (a właściwie nadbudówce od ciężarówki) i stanęliśmy oko w oko z kierownikiem. 35 lat, karczycho, tatuaże, i 130 kilo nadwagi, pot lejący się strumieniami (najpewniej właściciel czarnego BMW), który proponuje, że zrobi za nas wszystkie formalności  za 200zł. Jako bogaci ludzie z Zachodu zgodziliśmy się. Wystarczyło jeszcze podpisać 16 różnych upoważnień (u sekretarki, 25 lat z czego rok w solarium, różowe tipsy, biała miniówa) i voila. Następnego dnia wszystko było gotowe. Jednak co kraj to obyczaj. Aha … Znowu kupiliśmy Forda J
L