Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

poniedziałek, 28 października 2013

Angie



Ouuu Angie!!!


Nie wiem czy wiecie, ale jakis miesiąc temu odbyły się w Niemczech wybory. Zwyciężyła jak zwykle piękna Angela. I mniej więcej tyle zostało powiedziane w mediach. Pani kanclerz dostała gratulacje od wyborców, opozycji i mediów i po dwóch dniach temat właściwie zniknął z łam gazet. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Wybory w najważniejszym (tak tak, to nie polska jest najważniejsza) kraju Unii Europejskiej , po prostu się odbyły i koniec.  Nikt nie rozdmuchuje sprawy, nie sączy jadu nienawiści, nie kładzie się krzyżem w kościele. Może to dlatego, że tu każdy polityk miał dziadka w Wehrmachcie. Niemcom nie przeszkodził również fakt, ze pani Kanclerz miała dziadka w polskich Legionach. A jej nie peszy nawet fakt, że nie umie  poprawnie wymówić jego nazwiska.  Po prostu 70 procent obywateli poszło zagłosowało i wróciło do swoich zajęć. Politykowanie zostawili politykom.
Już sama kampania wyborcza była wspaniała. Na ulicach pojawiło się raptem kilka bilbordów, raz nawet Angela wpadła z odczytem na uniwersytet w Moguncji  i to by było mniej więcej wszystko. Mogę z pełną powagą powiedzieć, że to polskie media dłużej debatowały na temat  przyszłości RFN niż te tutejsze. Bo generalnie to i tak wszystko jedno kto wygra wybory, bo każdy następny rząd czuje się zobligowany do dokończenia reform poprzednika, mając na uwadze dobro państwa a nie partyjny interes. Stąd też spokój polityczny i społeczny oraz spójna polityka wewnętrzna i zagraniczna. Co więcej o wynikach (druzgocące zwycięstwo CDU/CSU)dowiedzieliśmy  się przypadkiem z wieczornych wiadomości, bo wszystko odbywało się wyjątkowo spokojnie. Elekcja była tak pozbawiona wyrazu, że nawet nie zwróciliśmy uwagi, że mamy tego dnia wybory.
Pani Merkel zabrakło 2-3 głosów aby rządzić samodzielnie ,  więc teraz trwają rozmowy z innymi partiami na temat koalicji. To też wszystko odbywa się po cichu. W Internecie na polskich forach proponują, żeby im przetransferować do Berlina kilku posłów PSL-u, bo oni potrafią z każdym się dogadać żeby tylko być przy żłobie, to i nawet z Niemcami by dali radę.  Cóż ciągle czekamy na ruch pana Piechocińskiego, tu w Niemczech jest z czego kraść a i KRUS-u Angela im nie ruszy, wiec zawsze to jakieś rozwiązanie. Przydałby się też w niemieckim rządzie jakiś poważny mężczyzna do robienia interesów z Arabami. Niemcy w tym względzie mają poważny problem. Gdy przyszło do podpisywania umowy z Arabią Saudyjską, to nie było kogo wysłać po ropę. Wiadomo szejk, z babą gadać nie będzie, minister spraw zagranicznych jest otwarcie przyznającym się gejem, więc też ręki szejka raczej nie uściśnie. Trzeci w kolejności minister skarbu, za to porusza się na wózku inwalidzkim, co też dyskwalifikuje go w rozmowach z Arabem.  Więc taki polski rolnik przydałby się w niemieckim rządzie.

Dla Niemców zdecydowanie bardziej bulwersujące od wyborów okazały się informacje, że od kilku lat są na amerykańskim podsłuchu. No z całym szacunkiem kogo jak kogo, ale historia pokazała, że Niemiaszków trzeba pilnować. Wiec skoro ruscy, przed blisko pół wieku pilnowali, to dlaczego amerykanie mają być gorsi. Niemcy najbardziej się zdziwili, że telefon z którego pani kanclerz dzwoniła do kolegów z partii i który miał być ponoć bezpieczny, takim się nie okazał. Z drugiej strony, to jakiż inny telefon mieli by w Waszyngtonie podsłuchiwać jak nie właśnie ten tajny.  Jedno nie ulega wątpliwości. Zżera nas zazdrość bo nas nikt nie podsłuchuje i podsłuchiwać nie chce. No bo po co skoro od kilku lat cała polska polityka kotłuje się wokół wysokości brzozy smoleńskiej. Czego nowego dowiedziałby się Obama? Wystarczy, żeby sobie TV Polonie włączył. Może wiedział, że w plusie Oba ma za darmo.
Tak więc wybory za nami. A odkąd zabrakło partii NSDAP nas sąsiadów zza Odry to nic nie powinno emocjonować. Zamiast tego wróćmy do naszej brzozy i zdradzonych o świcie. To jest zdecydowanie zabawniejsze.
Leo 
Foty z Googla

poniedziałek, 16 września 2013

Ferarri i takie tam



Ferrari ? jak tam se wole na Fiata popatrzeć


 

Zdominowaliśmy! Nie chińczycy, nie hindusi, nawet nie amerykanie  ale właśnie „my” byliśmy najliczniejszą grupą na targach motoryzacyjnych we Frankfurcie. Zdominowaliśmy proces wsiadania i wysiadania do samochodów na które i tak nas nie stać.  W niedziele po kościele Polacy ruszyli oglądać pojazdy, które  już za 10 lat będą sobie mogli tanio sprowadzić z Niemiec. Co prawda prezentowane Automobile ciągle jeszcze nie są w naszym zasięgu, ale trzeba trzymać rękę na pulsie i już przygotowywać się na lepsze czasy. To naprawdę niesamowite uczucie gdy siadasz sobie za sterami czerwonego, błyszczącego Jeepa Wranglera a obok ciebie siada wielki spocony facet i drze się z samochodu „Eeee Rysiek, patrz ten nawet ni ma stereło”. Tak byliśmy tam, nie dało się tego nie zauważyć ani nie poczuć.


Człowiek stara się przedostać na podest dla Ferrari, a za sobą słyszy głos wąsiastego jegomościa, który pełen wyższości  wobec żony krzyczy jej do ucha – „Ferrari? Eeee ja tam Se wole na fiaty popatszyć”. Serce mi od razu z dumy rosło, że rodacy tacy bywali i w temacie obeznani, że im byle Ferrari czy Maserati  różnicy nie robi. Bo to przecie rzecz powszednia i nie będą się tam na byle dziadostwo gapić i w ciżbie przepychać. Bo i przecie po co? Zamiast tego można przecie pozbierać kilka darmówek. We Fiace długopis dawali, przy fordach się człowiek kawy napił, a nawet dwóch jak mu się chciało dwa razy postać w kolejce. W BMW był pokaz, ale lepsze były darmowe kalendarze, a Opel oferował plakat. Skoda to dodatkowo lemoniada, a przy Citroenach można było żelka dostać. Jak ktoś miał szczęście to mu się smycz z Nissana trafiła, albo odznaka od dziewczyn z Chevroleta. Czerwony słomkowy kapelusz od KIA, linijka z francuskim lwem, notatnik z jeepem. A najwspanialsze było to, że wszędzie człowiek mógł papierową torbę dostać, albo nawet kartonową walizkę na kółkach i wszystkie te zdobycze do domu przyciągnąć.  No bo co! Jak już się wydało 15 euro na bilet (sic) to się choć część musi zwrócić. A i balonik (Ford) dla dziecka co by się ucieszyło, że tatuś o nim pamiętał do samochodów wsiadając i na hostessy zezując.

O tym, że rozpoczęły Targi Motoryzacyjne we Frankfurcie było najlepiej widać na lotnisku. Nagle jednego dnia przyleciało naraz parę tysięcy krawaciarzy. Każdy mienił się biletem w biznes klasie i znaczkiem samochodowym w klapie. Do nich właśnie należały targi przez trzy dni. Dopiero jak producenci  się poklepali po plecach i po szejkenhendowali , to do aut puszczono pospolitych obywateli. Największe targi na świecie odbywały się już po raz 65-ty i jeżeli wierzyć organizatorom, może je obejrzeć nawet milion zwiedzających. Sądząc po tłumie w jakim przyszło się poruszać, nie są to oceny na wyrost. Każdy wystawca oprócz wystawienia samochodów starał się również zrobić jak największe wrażenie. 


W tym roku zdecydowanym Leaderem  było BMW, które samo wypełniło jedną z większych hal, budując  podwieszany pod sufitem tor wyścigowy w kształcie ósemki , dla prawdziwych samochodów. Była też trybuna honorowa, gdzie wysiadały hostessy i machały do publiczności. Nieźle prezentowała się też Skoda. Każdy kto wsiadał do ich samochodu, dostawał stempelek, a jak już zebrał 10 pieczątek, to mógł je wymienić na nagrody. Zupełnie inaczej, o popularność walczył Ford i Hunday, które między samochodami  ustawiły stoły do piłkarzyków.  Ford dodatkowo zapewniał darmowy profesjonalny masaż, każdemu kto chciał postać w godzinnej kolejce.  Toyota postawiła na symulatory drogowe, gdzie chętni mogli się ścigać w wirtualnych wyścigach. Na zewnątrz prezentowały się wozy terenowe, które wjeżdżały na różne przeszkody. Producenci prezentowali przekroje samochodów, półprzeźroczyste konstrukcje itp. Fascynujący, dla tych których to fascynuje, nudne dla wszystkich innych. Była na przykład wystawa tłoków, oraz historia jak zmieniały (dla mnie wszystkie były identyczne) się ich kształty na przestrzeni czasu.  





Jednak najciekawsze było to, że wszystkiego można było dotknąć, usiąść sobie, pokręcić kierownicą. Niektórymi autami można było sobie nawet pojeździć. Dookoła lało się piwo, chodziły dziewczyny w mundurkach i błyszczały światła fleszy i samochodów. Innymi słowy lepszy świat. Aut był taki ogrom, że zobaczenie ich wszystkich zajęłoby cały dzień, A przejście bez zatrzymywania  z jednego końca targów na drugi i zajmowało 45 minut. W poszczególnych stajniach odbywały się koncerty, zawody w piłce siatkowej, pokazy multimedialne. 

Tegorocznym motywem przewodnim były auta elektryczne, czy też hybrydowe. Wiecie to są te, które mają zasięg koło 100 kilometrów i można je zatankować (naładować) we wszystkich 23 stacjach w Całej Europie.  Ale przecież to nikomu nie szkodzi bo one są ekologiczne, a to znaczy że lepsze od innych. Ponoć ładowanie auta trwa jedynie 30 minut. A potem można godzinę jeździć i powinno nam nie gasnąć (chyba, że pod górę).  W dodatku producenci skupiali się na pomysłach gdzie upchać te wszystkie baterie. Przykładem może być BMW i8 który cytuje „Silnik spalinowy o mocy 231 KM napędza tylną oś, zaś elektryczny (o mocy 131 KM) przednią. Na samym napędzie elektrycznym można jechać z maksymalną prędkością 120 km/h a zasięg auta wynosi do 35 km.” Czyli naprawdę kawał drogi jak na auto, które kosztuje ok.  50 tys Euro.  Po prostu żyć nie umierać.


Ponoć połowa wizytatorów przychodzi na samochody, a pozostali przychodzą na dziewczyny. Ci drudzy mogli niestety być rozczarowani. Wszyscy inni, łącznie z łowcami gadżetów na pewno wyszli przesyceni nadmiarem czterech kółek i baterii . Bo samochody są wszędzie…

niedziela, 14 lipca 2013

Nadbagaż?Jaki Nadbagaż?



Ciekawostki na temat Pasażerów
Jakby nie było, siedząc na lotnisku pracuje w firmie ochroniarskiej Securitas. To dość zabawne, zwarzywszy na moją wyjątkową tężyznę fizyczną. Ale jak się okazuje, ochrona, to nie tylko bicie innych ludzi, ale również obserwacja otocznia. A jako, że czasu na obserwacje mam sporo to siedzę i obserwuje. A oto kilka ciekawostek, które zdołałem od tego czasu zaobserwować.
Generalnie, jak chcemy mieć przerwę to należy zaobserwować jakąś osamotnioną sztukę bagażu. Daj Boże, że ktoś przez roztargnienie (albo wrodzoną tępotę) zapomni zabrać ze sobą torby albo walizki i już po paru minutach pół lotniska jest zamknięte. A my mamy parę chwil spokoju i wszystkim musimy tłumaczyć, że to nic takiego. Że te psy do wykrywania ładunków wybuchowych to sobie tak po prostu szczekają, a ten robot do bomb to sobie tak po prostu jedzie. Na szczęście, albo nieszczęście wtedy najczęściej wpada właścicielka (dziwne, że to nigdy nie jest facet) i krzyczy, że to jest jej torba. Polizei oddycha wtedy z ulgą, zwija taśmy oddzielające ciekawski tłum i zaprasza szczęśliwą właścicielkę bagażu do biura w celu uregulowania rachunku za akcje ratowniczą. Dobra rada, jeżeli będziecie w podobnej sytuacji, a nic w bagażu nie wskaże was jako właścicieli pakunku, to chyba taniej jest go sobie pozostawić na pastwę robota. A co tam niech sobie potem przymierzają wasze ciuchy do woli.
Zresztą co do inteligencji co poniektórych kobiet na lotnisku, to obserwacji mam znacznie więcej. Jedną z moich faworytek była pani, która wiozła sobie bagaże na wózku. Wózek był oczywiście (jak wszystko w Niemczech) na kaucje i gdy rzeczona niewiasta dojechała na drugi koniec lotniska to zamiast zdjąć swój dobytek, postanowiła wpierw jak najszybciej odzyskać swoje 2 Euro (Ojro). Zaparkowała więc wózek w stacji dokującej, odebrała monetę a następnie przez kolejnych 20 minut próbowała wyciągnąć walizkę z zakleszczonych o siebie wózków. A ile się przy tym nakombinowała. I przez cały ten czas nie przyszło jej do głowy, że przecież ma monetę, za pomocą której może wyciągnąć z powrotem swój wózek.
Inna parka, w pośpiechu sprawdzając czy zabrała paszporty wysypała na podłogę kilka tysięcy euro w banknotach, które następnie rozwiały się na kilka metrów w koło. Ale jako, że naród niemiecki uczciwy jest, wszystkie setki i pięćdziesiątki szybko wróciły do właścicieli.
Ciekawsi okazali się amerykanie. Jedna zaobserwowana rodzina składająca się z pięciu osób w tym trzech nieletnich, wybrała się do Abudży zabierając ze sobą jedynie 28 walizek. Nosili to do bramek na kilkanaście tur i zdołali zablokować całą pierwszą klasę na dobre półgodziny. A do tego mieli jeszcze psa, którego klatka stanowiła 29-ty pakunek, który poleciał z nimi samolotem.

Zresztą nadbagaż to specjalność rodzin tureckich. Mamy na lotnisku tzw. Godzinę turecką. Codziennie koło godziny 20 wylatują dwa wielkie samoloty, do Ankary i Stambułu. A jako, że Turków w Niemczech nie brakuje, to samoloty zawsze są pełne. Typowa rodzina turecka przychodzi wszędzie w sposób gromadny. Zazwyczaj wylatują tylko dziadkowie, ale na lotnisku meldują się zawsze trzy pokolenia. Rodzice kłócą się na cały głos, dzieci (w liczbie 4-5) biegają bez ładu i składu, wtedy rodzice drą się na nie jeszcze głośniej. Spokojni są tylko zahukani dziadkowie, którzy pewnie będą za moment drugi raz w życiu lecieć samolotem (wcześniej musieli jakoś przylecieć). Zawsze okazuje się, że mają nadbagaż, bo oni nigdy nie słyszeli o limicie, i jak to tylko jednak sztuka bagażu, bo to wszystko jest dyskryminacja itd. Itd. A potem wręczają jeszcze tureckie paszporty gdzie wszystko jest oczywiście tylko po turecku, a tam zamiast kwiecień pisze, że miesiąc nazywa się nissan, albo coś w tym stylu. Ogólnie ciężko jest się z nimi dogadać.
Ale to i tak nic. Jednym z naszych obowiązków, jest sprawdzanie czy osoba z paszportu, jest tożsama z osobą wsiadającą do samolotu. Zadania wydawałoby się banalne, a jednak. Czasem przychodzą kobity z Arabii Saudyjskiej, czy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i są od stóp do głów okryte czarnym materiałem. Widać im tylko oczy. I wiecie co. One mają takie same zdjęcia w paszportach. Na zdjęciu zamaskowana baba i tylko jej te gały wystają. I ty po tych oczach masz poznać czy ta czy inna. Tylko się za długo nie przyglądaj, bo zaraz mąż uzna, że to zdrada i jeszcze gotów ją ukamienować.
W ogóle życie lotniska jest bardzo unormowane. Na przykład w każdy poniedziałek o 18 mamy protest. Zawsze o tej samej porze przychodzi kilkaset osób z trąbkami i piszczałkami i protestuje przeciwko samolotom, które im hałasują. Ludzie hałasują tak głośno, że żaden z nich nie kojarzy, że lotnisko to jedno z głównych miejsc pracy w regionie, że jego zamknięcie jest raczej mało prawdopodobne. Ale wolność słowa to wolność słowa, i każdy ma prawo do wyrażani opinii. My ich o tak nie słyszymy, bo jednym z atrybutów naszego uniformu są korki do uszu, które wtedy sobie zakładamy. Więc ubaw jest po pachy.
Ale lotnisko to nie tylko pasażerowie, to też wszelkiej masy świry i bezdomni. Jest jeden facet (ksywa Bosy), który przez cały czas dzień łazi sobie boso po terminalu. Właściwie to chodzi tak sobie bez celu od 5 rano do 23 w nocy i nic nikomu nie robi. Czasem ukradnie wózek inwalidzki, albo rower któremuś z ochroniarzy. I tak sobie wtedy jeździ bez celu. Oprócz niego mocny jest też klan butelkowców. To tacy cwaniacy, którzy chodzą przez cały dzień od kosza do kosza i zbierają wyrzucone przez pasażerów butelki plastikowe. Aby następnie odebrać za nie kaucje i kupić wino. Generalnie butelkowcy nikomu nie czynią krzywdy, a dorobieni są na tym interesie tak, że ciężko nawet powiedzieć czy są jeszcze bezdomni. Mimo to lotnisko wypowiedziało im wojnę i montuje specjalne kosze na śmieci, żeby nic się z nich nie dało wyciągnąć. Nie muszę mówić, że działa to w obie strony, więc ciężko też do nich coś wrzucić. Konkurują oni z wózkowymi, którzy polują na porzucone wózki i sami odbierają za nie kaucje.

I tak sobie dzień po dniu obserwuje. A nóż jutro mnie coś znów zaskoczy.
Leo.
Foty z Googla

wtorek, 18 czerwca 2013

MZ vs WI + Brego



Bregovic po Mainzersku


Tak się jakoś złożyło, że odkąd mieszkamy w Niemczech byliśmy aż na dwóch koncertach. I za każdym razem był to Goran Bregovic. Nie, że zaraz nie doceniamy lokalnego rynku muzycznego, albo że szwargot tutejszej mowy (albo jeszcze gorzej śpiew) krzywdzi nasz smak muzyczny. Po prostu tak jakoś wyszło. Ale mimo, że artysta, repertuar a nawet kolejność piosenek była w obu przypadkach identyczna, to jednak były to dwa zupełnie różne wydarzenia. A wszystko za sprawą publiczności.
Pierwszy raz bałkańskie rytmy zawitały do Mainz. W Największej hali w mieście, perle budownictwa lat 70-tych (pięknej niczym budowle z czasów PRL-u), pojawiło się ze dwa tysiące widzów spragnionych muzyki i dobrej zabawy. Z pewnością, udanej atmosferze sprzyjał alkohol sprzedawany przez cały czas trwania koncertu oraz klucz kulturowy, który wyraźnie nie sprzyjał mniejszości niemieckiej. Masy Serbów, Polaków, Bułgarów, Greków, Latynosów, i pewnie jeszcze kilku innych narodowości, w których Bregovic śpiewał te same piosenki, entuzjastycznie przyjmowały każdą następny kawałek. Ludzie szybko odsunęli krzesła, i tańczyli między rzędami, każdy podśpiewując znane kawałki w swoim języku. Zabawa była przednia, do tego stopnia, że w pewnym momencie uciśnione masy sztywnych do tej pory Niemców (i jednej podsłuchanej pani Basi, która powiedziała że pierdoli i tańczyła nie będzie), zaczęły nawet co nieco podrygiwać do taktu. Pomni dobrej zabawy postanowiliśmy, że gdy tylko nadarzy się okazja wybierzemy się ponownie na Gorana.

Nie minęło pół roku a Serb wraz ze swoją orkiestrą znów zjawił się w naszej okolicy. Tym razem maił koncertować w Wiesbaden. Szybko kupiliśmy bilety i czekaliśmy na wydarzenie.
Warto tu wspomnieć, że Mainz i Wiesbaden to praktycznie jedno miasto leżące po dwóch stronach rzeki. Niczym Buda i Pest, albo Bielsko i Biała. Z tym, że jak to zwykle bywa, mieszkańcy obu miast nienawidzą się jak psy. Wiadomo, że jak śmierdzi to znaczy, że przywaiało od tych wałów zza rzeki. Generalnie Ci (właściwie to my też) z Mainz chwalą się tym, że są bardziej otwarci na innych, bardziej przyjacielscy (np. zdarza im się zagadać do kogoś na ulicy), bardziej swobodni w obyczajach. Innymi słowy, że są wyluzowani, natomiast te ćwoki z Wiesbaden są zarozumiali, sztywni i śmierdzą rybą. Z drugiej strony Wiesbaden jest ładniejsze (nie zniszczone w czasie wojny, tymczasem Mainz w 85 proc zostało zmiecione przez amerykańskie bomby), kulturalniejsze, zamożniejsze i lepsze. I tak oba miasta niemal identycznej wielkości ciągle ze sobą rywalizują. Nie jest ważne, że FSV Mainz gra w Bundeslidze, ważne że Wiesbaden w niej nie gra i tak dalej i tak dalej.
Będąc świadomi tych różnic wyruszyliśmy na koncert po drugiej stronie rzeki. I powiem wam, że było inaczej. Już samo usytuowanie wydarzenia w starym teatrze (budynek na kształt teatru Słowackiego w Krakowie), z malowanymi stiukami, renesansowymi kupidynami, lożami, balkonami, wydawało się co nieco dziwne zwarzywszy na grającego artystę. Przed wejściem kłębili się elegancko ubrani goście, faceci w smokingach i garniturach, kobiety w sukienkach i kapeluszach na głowie. Średnia wieku wskazywała, że większość z gości pamiętała jeszcze wojnę a co poniektórzy nawet brali w niej czynny udział.  Krótkie dyskusje foyer  wskazywały, że goście nie bardzo mieli pojęcie kim jest bregovic, ale należy zapoznawać się z kulturą ludów ciemnych i uczestniczyć w tego rodzaju wydarzeniach kulturalnych, żeby nie być jak te prostaki z Mainz.

No i zaczęło się. Wdrapaliśmy się z trzeci balkon u góry i zasiedliśmy w ostatnim rzędzie (my jesteśmy niezmienni i tradycyjnie stać nas jedynie na najtańsze bilety). To jednak pozwoliło obserwować nam całą publiczność. Bregovic idąc po najmniejszej linii oporu odegrał identyczny koncert, nawet piosenki były chyba w tej samej kolejności, nie mówiąc o żenujących dowcipach. Tym razem ludzie jednak nie tańczyli. Siedzieli sztywno i słuchali muzyki. Panie obserwowały nieogolonych i lekko podpitych muzyków przez teatralne lornetki i po każdym kawałku biły mocno brawo. Rewolucje zaczęliśmy my (no może nie ja osobiście zwarzywszy na mój zmysł muzyczny) ale nasze dziewczyny, które wstały z siedzeń aby potańczyć. Mimo ogólnego ostracyzmu, dziewczyny (obie) nie przestawały i odniosły nawet pewien sukces. Co poniektórzy ludzie, patrząc na ich perwersję zaczęli co nieco podrygiwać. Jeden dziadek, tak się rozbawił, że tańcząc spadł ze schodów. Mogę ze spokojny sercem powiedzieć, że sam osobiście widziałem, jak na drugim balkonie od góry, jedna pani nawet wstała do tańca, a trzy krzesła dalej, pewien pan poruszał stopą do rytmu. A w loży po prawej stronie, kilkoro młodych (50+) podrygiwało do muzyki. Były nawet trzy panie które, pod koniec koncerty tak się rozochociły, że od kiwania głowami do rytmu zatrząsł się im cały rząd. I mimo gromiących spojrzeń pozostałych melomanów, nie przestawały kiwać dalej.
To był naprawdę dobry koncert, a jeżeli 8-10 osób to już tłum, to spokojnie mogę powiedzieć, że Bregovic swoją muzyką umie porywać tłumy, nas porwał na pewno. Cigani! Juris!!! Boom, boom, boom, boom, boom!!!
Leo
Foty z Googla

poniedziałek, 27 maja 2013

Płacą mi za nicnierobienie




 Praca Wysokich Lotów
Nadeszła wreszcie pora żeby napisać coś o mojej nowej pracy. Bo generalnie podobno krążą już legendy, o tym jak to Osuchowski ma zostać szefem Lufthansy, albo Fraportu. A to nie do końca prawda – jeszcze.
Śpieszę donieść, że zostałem managerem! A dokładnie Menadżerem kolejkowym. To ten taki pan co majstruje przy tych taśmach przesuwnych i decyduje ile to kółek i nawrotek zrobicie ciągnąc swoją ciężką walizkę, nim uda wam się ją wreszcie nadać  na samolot. Jak więc widzicie moja praca jest pasjonująca i bardzo odpowiedzialna. Ale nie jest tak, źle bo mogę też pomagać niemieckim i nie tylko emerytom, jak wydrukować kartę pokładową . Zdarza mi się też wskazywać najbliższą toaletę, tłumaczyć turystom, że samoloty nie czekają na spóźnialskich, oraz zwracać uwagę, że z obrzynem, maczetę czy tasakiem do samolotu wchodzić nie wolno. Odpowiadam też na inne nurtujące pytania, typu: Wiem, że nie wolno, ale czy mogę wnieść na pokład butelkę whisky, albo wiem, że check In się już skończył, ale może mógłbym jeszcze się zaczekinować.
No ale zatrudnili mnie, odprowadzają za mnie składki emerytalne, pielęgnacyjne i coś tam jeszcze więc pracuję. Już sama rozmowa kwalifikacyjną była podejrzana, bo pomimo że nie rozumiałem pytań zadawanych po niemiecku, pracę dostałem. Przykładowo szefowa wszystkich szefowych, zadała mi proste pytanie: czy będę w stanie obciąć włosy na krótko. Z całego pytania zrozumiałem tylko to ostanie słowo, więc odpowiedziałem pełen powagi, że tak owszem jestem w Niemczech „krótko”, ale zostanę jeszcze bardzo „długo” i generalnie moim największym marzeniem jest praca na lotnisku. I nic mnie tak nie ucieszy jak użeranie z francuskimi turystami, którzy mówią w jedynym słusznym języku.  A poza tym moje dziecko idzie do szkoły i teraz nie możemy już wyjechać i tak dalej i tak dalej. Pani jednak ze zdziwieniem powtórzyła mi pytanie po angielsku. I generalnie będąc pewny, że z pracą mogę się pożegnać palnąłem, że mogę nawet postawić sobie irokeza, jeśli przyjdzie taka potrzeba. Dopiero potem dowiedziałem się, że moja najwyższą z najwyższych szefowych interesuje się jedynie tym czy mamy ładne fryzury, ogolone ryje i czyste paznokcie. Zdolności językowe są jej obojętne.
No i zaczęło się.  W mojej firmie prawdopodobnie pracują prawie wyłącznie obcokrajowcy, co sprzyja atmosferze w miejcu pracy. Co więcej rzeczywiście połowa z nich nawet nie udaje, że zna niemiecki i komunikuje się po angielsku. Co prawda jest z nami jeden Niemiec, ale on jest ze wschodu, a to dla ludzi z Frankfurtu prawie jakby było gdzieś pod Moskwą. Jeden z superwajzerów (przełożonych) jest  nawet z Giessen (taka niemiecka Łomża) i dojeżdża codziennie do pracy po 80 kilometrów, ale on też jest z wykształcenia humanistą, więc pozostała mu praca na lotnisku.

Menażeria pracuje przedziwaczona. Jest na przykład dziewczyna z Cejlonu co jej rodzice dali na imię Madonna (ale ponoć nie od tej amerykańskiej tylko tej palestyńskiej). Jest Niemiec afrykański o imieniu Dziad. Mam dwóch Japończyków którzy nie wiedzieć czemu zjechali do Niemiec i wykonują kretyńską robotę. Często pracuję też z dwoma Hinduskami, które mają tak trudne do zapamiętania imiona, że mówię do nich hej India. Jest George z USA, który nie zamiast siedzieć w domu w Californii woli wystawać na lotnisku i studiować (jest jakoś po 40-ce). A na pytanie, gdzie jechać do Ameryki pomieszkać, stwierdził że teraz to do Dakoty Północnej bo mają stabilną gospodarkę (chyba mu chodziło o ten wyrąb lasu i Indiańskie kasyna). Jest kilka przedstawicielek byłego ZSRR, które mają długość nóg odwrotnie proporcjonalną do znajomości języków obcych. Mamy też kilka latynosek, które w zasadzie umieją się uśmiechać. No i paru przedstawicieli mniejszości arabskiej, którzy jako jedyni tak naprawdę znają kilka języków obcych i są w stanie pomóc zagubionym turystom. GW Właściwie pracuje tam jeszcze kilkanaście narodów (Jeszcze nie udało mi się zapamiętać wszystkich imion, bo są napisane bardzo małym druczkiem na identyfikatorach) . Wszyscy są uśmiechnięci i mają strasznie trudne nazwiska do wypowiedzenia. W dodatku regularnie okazuje się, że przy moim stanowisku staje ktoś, kogo jeszcze na oczy nie widziałem. 
Jak na razie moja praca nauczyła mnie przede wszystkim nienawiści do bogatych ludzi. Tych first class. Już pierwszego dnia szef zmiany mówi do mnie. Ty….Osucz…..os..ffff…sky pójdziesz do First Class. Myślę sobie ; HA Poznali się na mnie od razu, i dumnie poszedłem do strefy dla bogatych Niemców. I to była trauma. Bo niema nic gorszego od nadętych krawaciarzy, którzy traktują Cię z góry, mimo że pracujesz dla ich wygody. Oni cie mają w dupie a ty musisz się do nich uśmiechać przez osiem godzin i udawać, że fakt przebywania w ich towarzystwie to szczyt twoich marzeń. Zdecydowanie wolę zwykłych turystów. Nawet jak próbują cię okłamać. – Czy ma pan uprawnienia do klasy biznes? – Tak jasne że tak!, - To proszę pokazać srebrną kartę Star Aliance. – Eeee, nie chyba tym razem mam bilet ekonomiczny…. – To się chłopie ciesz bo ja latam tanimi liniami.
Moja praca ma jedną wadę. Bywa, że godzinami nie trzeba nic robić i Ci za to płacą. I to nic nierobienie jest jeszcze gorsze od pracy.
L
 Foty z Googla