Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

piątek, 19 października 2012

verboten





Jak nie wiadomo o co chodzi to na pewno jest to Verboten.
Verboten, verboten, alles ist verboten. Gdziekolwiek w Niemczech przyjdzie ci zamieszkać lub poruszać, zawsze prędzej czy później trafisz w końcu na to popularne tutejsze słowo. Ten przymiotnik łączy się w niemal każdym zagadnieniem życia czy pracy. Więc gdy tylko czegoś nie wiesz, możesz z góry założyć, że to coś jest verboten. I prawie na pewno takie właśnie będzie. Tak samo, gdy czegoś nie jesteśmy pewni, to na wszelki wypadek używamy wtedy słowa verboten. To słowo klucz, który zamyka wszystkie niepotrzebne drzwi, ograniczając nam wszelki wybór i pozwalając nam kierować się jedyną słuszną ścieżką. Ja, wchodząc tylko do swojego mieszkania, po drodze na klatce schodowej mijam przynajmniej trzy tabliczki z napisem verboten. A co ma powiedzieć ktoś, kto ma odwagę wybierać się na miasto.
Ze słówkiem verboten się nie dyskutuje, nie podważa, ani nie szuka obejścia. Jak już ktoś nam raz zasygnalizuje, że coś jest verboten to mamy obowiązek to zrozumieć i powtarzać wszystkim dookoła – verboten, das ist verboten. Nie ważne co, nie ważne jak, ważne że verboten.  To koniec dyskusji szlus.  A wiecie co jest najciekawsze, że tu wszyscy tego słowa przestrzegają. I wszystkim żyje się lepiej. My ludy wschodu to zawsze jak coś jest verboten, to mówimy, że wcale takie nie jest, albo że nikt nam nie będzie niczego verboten.  I to swoje verboten to sobie może wsadzić tam gdzie słońce nie dochodzi.

Warto też zauważyć, że dla samych Niemców verboten jest ważne tylko w Niemczech. Gdy tylko opuszczą swą mlekiem i verboten płynącą krainę, ich pojmowanie verboten się mocno ogranicza. Ich stanowczość opada i to co powinno być normalnie verboten może w nowej zagranicznej rzeczywistości wcale dla nich takie nie być.
Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś Cię przyłapie na czymś verboten. Możesz być pewien że zwróci Ci uwagę, (powie wtedy verboten! Ty zrobisz niewinną minę i spytasz verboten?, w odpowiedzi zobaczysz spojrzenie pełne politowania i wyciągnięty palec kierujący się w stronę napisu verboten). A wiecie verboten może być po prostu wszystko: hałasowanie, płakanie, palenie, parkowanie, jeżdżenie, śmianie się mówienie, odzywanie, zbliżanie a nawet tańczenie Swinga. Gdzieniegdzie nawet całowanie jest Verboten. To spowodowało takie poruszenie wśród niemieckiej opinii publicznej, że co nienajlepsi artyści napisali nawet piosenkę, przypominającą,  że całowanie jest verboten.
Strach przed verboten jest tak ogromny, że kilka dni temu na drzwiach frontowych naszego bloku jakieś dwie studentki napisały wiadomość, że organizują huczną imprezę i bardzo proszą o nie denerwowanie się hałasem w czasie ciszy nocnej. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że impreza odbywa się dwa bloki dalej. Co gorsza nakleiły kartkę papieru na drzwiach na których jest wyraźnie verboten naklejanie informacji.  W dodatku verboten jest tak zakorzenione w umysłach zaodrzan, że choć ta huczna impreza odbywa się w chwili gdy piszę te słowa, żaden hałas do nas nie dochodzi. Bo Hałas jest verboten i sam o tym dobrze wie.
Z drugiej strony takie verboten to bardzo dobra rzecz. Dzięki temu nie ma w Niemczech takich problemów jak w Polsce, że jakiś podstarzały profesor filozof czy inny matoł zarzuca na łamach gazety w swoim felietonie, że matki wózkowe siedzą mu cały czas pod balkonem i drą się w niebogłosy. W Niemczech jest kilka verboten, które to spowodują że taka sytuacja nie może mieć miejsca. Po pierwsze krzyki i hałas są verboten, po drugie łażenie po trawniku pod balkonem jest verboten, po trzecie nie ma w Niemczech dzieci, po czwarte nadmierne siedzenie na balkonie może spowodować podrażnienie skóry u starego profesora i jest verboten, po piąte skalanie dobrego imienia matek w prasie jest również verboten. W ten sposób życie jest prostsze. Pod warunkiem, że wszyscy przestrzegają tego co jest verboten.


Niemcy mają też nieco inne niż reszta Europejczyków (nie mówię tu o Skandynawach) pojmowanie słowa „Nie”. Dlatego na czas pobytu w Niemczech zaczęliśmy rozróżniać na dwa rodzaje „Nie”. Tak więc mamy „Niemieckie nie” które po prostu znaczy… nie i już (choćby skały srały), jest to prosty przekaz przeczący, który raz wypowiedziany nie zmienia swojego znaczenia. Fundamentalne ostateczne nie (często używane już na początku zdania) od razu jasno stawia sprawę. Mówię „nie” a po mnie choćby potop.
Mamy też „polskie Nie” – które znaczy mniej więcej: nie powinienem, nie jestem przekonany, ale nie zaprzeczam, zapytaj mnie jeszcze raz. Polskie „nie” trzeba powtarzać wielokrotnie  co i tak nie zawsze daje oczekiwany efekt. Najlepiej różnicę widać na ulubionym polskim pytaniu – „No jak to? z nami się nie napijesz?” Niemiec wtedy odpowiada „Nie” i uważa rozmowę za zakończoną. Nie rozumie, że u nas Słowian to dopiero początek dłuższej konwersacji, wymiany uprzejmości, pewnego rytuału kończącego się najczęściej opróżnieniem całej proponowanej flaszki i kilku kolejnych. Na prosto zadane pytanie nie wypada tak od razu się zgadzać albo nie. Trzeba trochę to po celebrować, trochę przedłużyć, zastanowić się nad tym i dopiero następnie przechodząc od słów do czynów wyrazić swoją zgodę lub potwierdzić sprzeciw.
Niemcy tego nie potrafią. Jeżeli pani w okienku w urzędzie finansowym mówi, że się czegoś nie da, albo nie można. To choćbyśmy przy niej stali cały dzień i truli dupę to ona już zdania nie zmieni. U nas taka sama pani by zadzwoniła do pani Grażynki z pokoju obok, przekartkowała protokół, pogrzebała chwile w komputerze (spojrzała w pasjansa). Po czym z rozbrajającą szczerością powiedziała że nie jest pewna i że trzeba się udać do kierownika Pietrasińńskiego, który akurat ma L4 i siedzi w sanatorium w Piwnicznej. I że najlepiej dzwonić później (bo na pewno ktoś odbierze i będzie wiedział lepiej). Innymi słowy też nic nie załatwimy, ale pani z okienka wraz z panią Grażynką z pokoju obok i panem kierownikiem Pietrasińskim (chwilowo na urlopie zdrowotnym) spędzą lepiej czas, próbując nam pomóc w sprawie niemożliwej.  W Niemczech wszystko trwa ok 2 sekund. NIEEEEEE!!! i koniec. Takiej pani wtedy nie przekonujemy już (Ci co próbują nic jeszcze w historii pruskich urzędów nie wskórali). Grzecznie dziękujemy, i przychodzimy następnego dnia do innej Pani, która zajmuje się podobną tematyką i próbujemy jeszcze raz. Jako że w Niemczech wykładnia prawa i przepisów może być różnie interpretowana, inna pani może nam na to samo pytanie powiedzieć tak. I jej tak jest równie ważne jak wczorajsze nie. No chyba że odpowiedź będzie - verboten.
 Leo
foty z Googla

wtorek, 9 października 2012

Milion Niemców dupczy Polskie Polki





Leciwy już satyryk (nigdy też nazbyt śmieszny) Jan Kryszak pytał kiedyś co to znaczy, gdy kobiety zaczynają przypominać mężczyzn.  Odpowiedź – jest to bezsprzeczny znak, że przekroczyło się linię Odry. Fakt jest faktem, „uroda” Niemek jest wręcz przysłowiowa i często zostawia wiele do życzenia. Wielkie wysokie blondyny (zwykle wyższe oden mnie), o niebieskich oczach i nijakich pociągłych twarzach. Wysportowane i wymodelowane sylwetki to efekt ciągłego przesiadywania na fitnessie. Równocześnie brak im jakiejkolwiek gracji, gustu czy makijażu. Nie uświadczysz tu kobiety w sukience nie mówiąc już o butach na obcasie, brak im krztyny kobiecości. No po prostu masakra.


Jednak nie jest to tak do końca prawda. Zacznijmy od tego, że ciężko powiedzieć, że w Niemczech mieszkają same Niemki. Już co dziesiąta żona za Odrą jest Polką (nasze kobiety to najbardziej ceniony w Niemczech produkt eksportowy), do tego trzeba dodać chętnie sprowadzane Czeszki, Rosjanki, Włoszki (również te mokre), Brazylijki, Kolumbijki czy Tajki. Są też masy muzułmanek, które czasem coś wystawią spod burek i kapturów. Ale one akurat nie są cenione przez niemieckich chłopców. Zwłaszcza, że jedna arabska żona lubi sprowadzić na ślub, ośmiu braci, piętnastu kuzynów i dzwudziestu siostrzeńców, którzy nim jeszcze ślub się kończy rozprzestrzeniają się po kraju dojąc niemiecki system socjalny. Prawda jest jednak taka, że nasi zachodni sąsiedzi dość mają rodzimych babochłopów i rozglądają się na około w poszukiwaniu wymarzonej partnerki. Są jednak sami temu winni.
Zacznijmy od tego, że wbrew temu co się ogólnie uważa, Niemcy są typowymi tradycjonalistami. Tzn., lubią klasyczny model rodziny, gdzie żona siedzi w domu i wychowuje stadko Hansów i Helmutów. Powód – kobiecy mózg jest mniejszy  i nadaje się jedynie do niańczenia dzieci, sprzątania i gotowania. (co starsi mieszkańcy niziny niemieckiej mówią to bez zahamowania na ulicy). Praca i utrzymanie domu to domena mężczyzn. Taki model jest preferowany przez państwo, poprzez różne ulgi podatkowe i prawne. Na przykład normą jest, że kobieta zarabia o 25 proc mniej na takim samy stanowisku co mężczyzna. I to wszystko się dzieje w XXI wieku w kraju, pełnym równości i demokracji.
Z drugiej strony panuje przekonanie, że mamy równouprawnienie (oprócz tych zarobków). Objawia się ono tym, że kobiet się nie przepuszcza w drzwiach, nie nosi się za nie ciężkich bagaży, nie ustępuje miejsca w tramwajach itp. Każdy przejaw jakichś ludzkich uczuć w postaci pomocy płci słabszej jest traktowane jak seksizm i odrzucane ponurym mruknięciem. Bo niemieckie kobiety nie są słabsze. Nie nie one są takie same. Tak samo jak faceci pakują na siłowni, biegają w tym samym tempie maratony, siłują na rękę itp.  Obiad w domu gotuje się na zmianę, pierze oddzielnie, razem kopie w piłkę (można faulować).  Nic więc dziwnego, że w przeciągu ostatnich kilku dekad Niemcy wytworzyli sobie trzecią płeć  - „babochłopów”. Czyli takich kobiet, które w niczym nie ustępują chłopom. Tak samo jak oni, piją piwsko, pierdzą przy stole, i dźwigają ciężary. Są bardziej męskie od swoich kolegów  w pracy. A jak którąś zahaczysz barkiem w barze, to tak samo Ci przypierdoli,  jak nasze dobre polskie dreśne chłopaki.
I tu dochodzi do absurdu. Kartofle, najpierw doprowadzili swoje baby do tego, że wyglądają jak oni, a potem zorientowali się, że one im się nie podobają. Więc zaczęli szukać innych kobiet zagranicznych, które i ugotować umieją, i przytulić do piersi (zamiast bicepsów). Czyli innymi słowy oglądają się za kobietami, które wyglądają jak kobiety. A co za tym idzie nie są Niemkami (choć chętnie zgodzą się mieć taki paszport).
Co zatem może zrobić niemiecka płeć „piękna”? Albo olać życie rodzinne i dalej współzawodniczyć z facetami na każdym kroku i chlać z nimi piwsko po pracy, albo dać się zamknąć w domku za miastem i płodzić dzieci. Bo jak już w Niemczech ma się dzieci (co oprócz rodzin muzułmańskich jest rzadkością) to się z nimi siedzi i się je wychowuje (to pasuje zwykle zagranicznym żonom, którym udało się wyrwać ze swoich zapyziałych krajów). Matka, która by chciała wrócić do pracy, jest traktowana z podejrzliwością i nieufnością. W języku niemieckim jest nawet pejoratywne określenie na kobietę, która woli pracować niż zajmować się dziećmi. Dlatego lepiej nie mieć dzieci, a przynajmniej nie przed 40-tką.
To wszystko sprawia, że zaodrzankom nie jest łatwo.  Rodzimi faceci nie są nimi zainteresowani, więc i one muszą poszukiwać sobie partnerów za granicą. Gustują zwykle w mniejszych od siebie czekoladowych chłopcach, którzy ściągnięci z najdalszych zakamarów Afryki czy Azji są od nich całkiem uzależnieni.


W ten sposób Niemcy sami się wynaradawiają. Albo jak wolą sami to nazywać stają się bardziej kosmopolityczni. A ci ostatni „prawdziwi” Niemcy mają dzisiaj po 70 lat i patrzą z przerażeniem w przyszłość. Bo przecież nie o takie Niemcy walczyli. 
Leo
Fot. z Google