Moi drodzy czytelnicy. To już ostatni post u nas w Dojczlandzie. Tak się złożyło, że od teraz mieszkamy już w Holandii. Dlatego, jeżeli ktoś ma ochotę czytać moje wypociny, to zapraszam na nową stronę. huymorgen.blogspot.nl . Z grubsza będzie o tym samym, tylko że teraz będziemy się nabijać z wiatraków. Pozdrawiam i zapraszam
Gdzieś tam za Odrą
Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!
wtorek, 18 listopada 2014
sobota, 6 września 2014
Poczekalnia dla bogatych
Lounge i inne zjawiska lotniskowe
Podróżowanie samolotem to czasami naprawdę ciężka sprawa.
Zwłaszcza gdy zdarzy nam się międzylądowanie we Frankfurcie. Problemem nie jest
nawet sam rozmiar lotniska (z jednego gate`u do drugiego trzeba drałować ponad godzinę),
ale jego nieprzewidywalność. Tylko tu może się zdarzyć, że strefa odlotów „Z”
znajduje się nad strefą „A”. Natomiast strefa „C” należąca do terminalu 1 tak
naprawdę znajduje się w terminalu 2. W dodatku literę „Z” czyta się w języku
niemieckim jak literę „C”, a oba terminale są od siebie bardzo oddalone.
Wszystko to sprawia, że na lotnisku , z którego codziennie startuje i ląduje ponad 700 samolotów, bardzo łatwo
jest się zgubić. Nie dziwi więc widok ludzi biegających z obłędem w oczach i
szukających własnego samolotu.
Znani są z tego
zwłaszcza Polacy, którzy z natury nie lubią pytać o drogę, bo to nie męskie i w
dodatku trzeba to zrobić w obcym języku. Zupełną odwrotnością są Niemcy, którzy
dla odmiany pytają każdego osobnika ubranego w uniform (nie ważne jaki, ważne
że uniform). Pytają o wszystko zatrzymując się przy tym co dwa metry i
powtarzając każdą informacje po dwa razy.
Są jednak chlubne wyjątki. Siedzę sobie kiedyś i widzę jak w moim
kierunku lewituje polka koło 50-tki. Skąd wiem, że Polka? Tradycyjnie rudy
tapir, torba podróżna zamiast walizki, z tyłu zdominowany niepewny maż w
białych skarpetach obutych w sandały. Naturalnie wąsy na Małysza. Zbliża się do
mnie rzeczona matrona, na czole widzę zmarszczkę oznaczającą zwiększony wysiłek
intelektualny. Mówię w języku ojców – Dzień
dobry, jak mógłbym pomóc? Zamiast pozdrowienia, pani podróżna wypowiada coś
w stylu –„Łer ist gejt … Yyyy… trzydzieści
sześć – z polska angielskie zdanie kończy. Odpowiadam grzecznie, że dalej
prosto a potem w prawo. Pani rzuca jeszcze coś w stylu „senkju” i odchodzi w wyznaczonym kierunku, trzymając na uwięzi
męża. Po paru sekundach się zatrzymuje i odwraca w moją stronę i mówi – Aha…- po czym idzie dalej.
Ale zdarzają się i miłe historie. Raz trafiła mi się pani,
która na swoje nieszczęście, a moje szczęście wyszła poza strefę
bezpieczeństwa, wraz z swoją walizką. Przy ponownej kontroli okazało się, że
niestety jej bagaż ma nadwagę. Zrezygnowana wyciągnęła nadmierne dwa kilogramy
w postaci niezłej brandy i wręczyła ją mnie. Obiecałem wypić jej zdrowie i w
najbliższym czasie zamierzam spełnić obietnicę.
W ogóle praca na lotnisku pozwala nabrać pewnych spostrzeżeń
narodowych. I nie chodzi tu wcale o stereotypy, albo uprzedzenia. Po prostu w
wielu sprawach się różnimy. Na przykład Hindusi lubią powtarzać każdą
zasłyszaną odpowiedź trzy razy. Nie raz nie dwa, ale zawsze trzy. – Przykro mi, ale nie ma pan uprawnień , aby
wejść do tej Lounge – tłumaczę grzecznie pasażerowi z Bombaju. – Aha czyli nie mogę wejść – komentuje on.
– Tak, zgadza się – potwierdzam ja. – Czyli nie mam wejścia – stwierdza ponownie
jegomość. – Jawohl – mówię mu. – I na pewno nie mogę tam się dostać –
drąży? – Na pewno – rozwiewam trzeci
raz jego wątpliwości. On się wcale nie kłuci, on po prostu grzecznie się pyta.
Problem jedynie w tym , że tych hindusów jest na świecie koło miliarda i ci
którzy podróżują, robią to często przez Frankfurt. Trzeba więc się stale powtarzać.
Odwrotni są za to Niemcy. Oni lubią dyskutować, mimo że wiedzą iż nic nie wskórają.
W ogóle może warto wyjaśnić, co to są te całe Lounge. Bo
pewnie niektórzy z was nie podróżują business class i nie wiedzą. Otóż jest to
taka poczekalnia dla bogatych. Można tam posiedzieć w fotelu i napić się
darmowej kawy albo coca coli. Naprawdę nic specjalnego. Jest jednak pewien typ
ludzi (w Europie Zachodniej, Arabii i Azji Wschodniej), którzy mają w zwyczaju
wydawać na bilety cztery razy więcej niż inni. W zamian dostają kilka
przywilejów, o których my maluczcy możemy tylko pomarzyć. Mogą na przykład wejść
pierwsi do samolotu, co jest baaardzo
ważne zważywszy, że miejsca są numerowane. Innym niesamowitym udogodnieniem
jest to, że dostaną posiłek jako pierwsi i nawet lampkę szampana na dłuższych
trasach. Same plusy warte przepłacania za bilet. Jest jednak jedna rzecz, warta
takich poświęceń. To chwila kiedy owi bogaci wchodzą sobie do Business Lounge.
Wyciągają wtedy swoją Srebrną kartę Star Alliance a co bogatsi nawet złotą i
głośno ją pokazują wszystkim wokół ekonomicznym, by następnie wręczyć ją mnie.
Ja ją przeciągam przez skaner i wpuszczam (albo nie) do ziemi obiecanej darmową
kawą i mlekiem płynącą. Ach to zażenowanie w ich nadętych oczach, gdy okazuje się,
że ich noszona w portfelu od trzech lat karta, jest nieaktualna. Nie pomagają tłumaczenia
, że nowa karta została w domu, albo że ktoś ją zgubił, mimo że przecież on
jest Frequent Traveller. - Przykro mi ale
jesteśmy w Niemczech! – odpowiadam w takich przypadkach – dla nikogo nie ma wyjątków. Jak więc
widzicie, moja praca daje wiele satysfakcji.
Wiec tak sobie siedzę i wpuszczam (go sir) albo nie
wpuszczam (no go sir). Czasem nawet któryś z pracowników lounge mnie poczęstuje
herbatą, albo ohydnym curry wurst , stąd wiem, że strasznym syfem częstują
nadętych bogaczy . Praca jest taka ciężka, że w międzyczasie właśnie piszę te
słowa, tylko co chwilę ktoś przychodzi i mi taką złotą kartą po oczach świecić
. Stąd tekst ten może wydawać się nieco nie spójny, gdyż bogate mendy mi stale w pisaniu przeszkadzają.
Czasem jednak mamy pewne niespodzianki . Zwłaszcza, gdy
trzeba zrozumieć kogoś, kto całe życie zajada ryż pałeczkami. Wiem, że może i
mnie czasem ciężko zrozumieć, ale prawdziwe schody są z chińczykami. Przychodzi
taki do mnie i mówi „Pipi Kaka”.
Patrzę na niego, facet w najdroższym szytym na miarę garniturze, a mówi do mnie
po niemiecku „Siusiu Kupka”. To mu pokazuje najbliższą toaletę i mówię, że
siusiu tam się robi, bo takie mamy zwyczaje w jewropie od czasów Marco Polo. A
on do mnie pipi kaka, ale nie toaleta. Pokazuje mu, że po chińsku nie
fersztejen. A on wyciąga czarną kartę (kaka) z napisem Priority Pass (pipi) i
mi pokazuje. Strasznie się obaj ucieszyliśmy, żeśmy się wreszcie dogadali. Po
czym zablokowuję mu drogę i mówię „no go”.
Bo czarna karta to wcale nie srebrna ani nie złota. A przecież ordung muss
sein. Nie było happy endu.
Leo
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Muller Muller po trzykroć Muller
Zaczęły się mistrzostwa, czego w Niemczech ciężko nie
zauważyć. Wszystko przybrało niemieckie barwy narodowe. Może być czarne,
czerwone albo złote. Ewentualnie w innej kolejności . Inne kolory zostały na
jakiś czas zakazane. Dodatkowo wszystkie ludy przyjezdne (oprócz Polski) chodzą
w swoich barwach narodowych. My chodzimy jak zwykle smutni i udajemy, że piłka
nożna nas nie interesuje. Czasami ktoś spyta zdziwiony, ale jak to Polska nie
gra? No właśnie nikt tego nie rozumie bo przecież i tak wszyscy Nasi reprezentanci
to Polacy grający w Bundeslidze ewentualnie są Niemcami (również grającymi w
bundeslidze) i nikt nie wie czemu grają z białym a nie czarnym orzełkiem na
piersi. Poza tym w w Dojczenanasjonalmanszaft gra tylu importowanych zawodników,
że dla prawdziwych Niemców nie ma już miejsca i muszą grać u nas. Aha jeden kolega tłumaczył mi, że pamięta
jednego polskiego zawodnika, jak mu było … a no tak Olisadebe.
Właśnie idzie pasjonujący mecz Nigerii z Iranem, więc mogę
przy okazji coś napisać. Pierwsze kilka dni mistrzostw ujawniło pewną
prawidłowość. Jeżeli ja oglądam mecz i komuś kibicuje to on automatycznie
przegrywa. Myślę, że można na tym zarobić u bukmachera. Chorwaci polegli, Kamerun nie dał rady,
Kangury padły, Hiszpanie (przemilczmy), Portugalczycy jeszcze gorzej. Tylko Włochom
się udało bo na ich szczęście zasnąłem w piętnastej minucie. Messi też strzelił tylko dlatego, że ja tego
nie oglądałem. Teraz aż drżę o biedną Nigerie.
Podziwiając jednak koncertową grę Niemców, zafascynowałem
się Thomasem Mullerem. Bynajmniej nie dlatego, że strzelił Hattricka w
pierwszym meczu, ale dlatego, że chłop w przerwie miedzy treningami zdążył
zagrać chyba we wszystkich reklamach jakie emitują w trakcie mistrzostw. Gość pojawia się w telewizji dwadzieścia
minut przed meczem w reklamach (WSZYSTKICH) następnie gra na boisku, w przerwie
znów coś tam reklamuje, gra drugą połowę a potem jeszcze komentuje spotkanie
zamiast iść pod prysznic. Jego twarz jest wszędzie. Normalnie wchodzisz do
sklepu a tu Muller, tankujesz a tu Muller, Grillujesz a tu Muller, Piwo pijesz
a spod zakrętki Thomas Muller. Nawet jak się chce ogolić to wiem, że przede mną
zrobił to w telewizorni Thomas Muller, w dodatku mu za chwile wszystko odrasta.
Bo gdy jadł kiełbaskę to znów był nieogolony. Potem Thomas prowadził jeszcze
Mercedesa razem z reprezentacją Niemiec (Goetze w tym czasie jeździł BMW , A Schweinsteiger
jadł chipsy). Ale w następnej reklamie jeździł już Golfem. Potem jeszcze Thomas tańczył taniec brzucha w
sklepie Rewe. Koniecznie potwierdził, że
jedyne buty to te z trzema paskami. Thomas dopowiedział nam w tym samym bloku
reklamowym że najlepsze jogurty robi firma Muller (co za subtelna sugestia, że
ma takie nazwisko jak wyroby mleczne). Ważne też, że Thomas lata tylko Lufthansą
a stewardesy pozwalają mu się bawić dmuchaną kamizelką. Thomas Muller jest tak
rozchwytywany, że nawet zrobili o nim film pod tytułem „Kim jest Thomas Muller”
za pewno chodzi o to, żeby wszystkim wytłumaczyć, że Muller czasami gra też w
piłkę i to całkiem nieźle.
A jeszcze dwa lata temu we wszystkich reklamach
(WSZYSTKICH) występował nie kto inny a
Lukas Podolski. Czasem brali też Klose. Rzecz w tym, że Poldi nawet za bardzo nie umie
mówić po niemiecku, bo w domu był tylko polski,
a Łukasz bardziej niż nauką w szkole zajmował się grą w piłkę. To nic, Łukasz uczył
się poprawnej wymowy podczas kręcenia reklamówek. Ewentualnie szeroko się
uśmiechał i kopał piłkę. Podolski był
tak popularny, że miał nawet swoją grę planszową. Teraz na pewno podobną będzie
miał też Muller. Dlatego zapewniam was, że Smuda w biedronce to naprawdę małe
piwo
Wspaniały mecz ma się ku końcowi. Póki co jest zero zero.
Pewnie dlatego, że jest mi kompletnie obojętne kto wygra. Zawodnikom chyba też, bo biegają na
pałę z piłką po boisku i na wszelki wypadek sobie nie podają. Czasami któryś się wywali. Chociaż obiektywnie
to i tak chyba za wysokie progi dla naszych polsko niemieckich chłopaków reprezentacji.
Z drugiej strony szkoda, że nie gramy na mistrzostwach, bo by sobie chłopaki
pojechały na wycieczkę do Brazylii, a pewnie co poniektórzy, jeszcze by jakąś
reklamówkę nagrali. Trudno. Ale nie przejmujecie się - przecież na końcu i tak
wygrają Niemcy.
Leo
P.S. Muller się pisze z tym całym daszkiem nad U
Foty z Googla
wtorek, 27 maja 2014
Hinduiści, Himalaiści i niemiecki kapitalizm
Hindusa zatrudnię od zaraz
W polskiej prasie często się słyszy jak to za Odrą poszukują rąk
do pracy. Jak to w kraju mlekiem i piwem płynącym, praca leży na ulicy i
wystarczy brać i bogacić i ociekać tłuszczem spod golonki. Ludziom wydaje się,
że tu Mercedesy rosną na drzewach, a pralki Boscha rozdają za darmo na ulicach.
Ci sami ludzie głosują potem na Krula
Korwina, bo przecież taki odpowiedzialny eurosceptyczny europejczyk, godnie
będzie reprezentował ich na salonach. Należało więc sprawdzić jak to jest z tą
pracą w Dojczlandzie.
Kilka dni temu miałem okazje zobaczyć, jak wyglądają targi pracy
w Niemczech. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie, zaważywszy, że wcześniej
kilka razy byłem na takich targach w Polsce. Różnica jest niesamowita. Na coroczne
targi pracy w Darmstadt przyjeżdżają przedstawiciele wszystkich liczących się
firm w kraju. W ogromnym centrum konferencyjnym (marmury, lustra, futurystyczne
przestrzenie), jest tak wiele firm, że swoje stanowiska muszą pokazywać
rotacyjnie by starczyło miejsca dla wszystkich. Dla porównania, miejsce
krakowskich targów czyli niewielka i mocno wysłużona hala sportowa TS Wisła (Przepocony
parkiet, brud, socjalistyczny kunszt) wypełniała się może w połowie. Każdy
wystawca stara się do granic możliwości wykorzystać swój czas na jak najlepsze
zaprezentowanie się ewentualnym przyszłym pracownikom. W małych boksach,
odbywają się prezentacje, dyskusje, można dotknąć produktów, zadać pytanie itp.
Nad Wisłą również były jakby boksy, a raczej stoliczki przykryte zielonym
suknem, na których znajdowało się zwykle kilka cukierków, parę długopisów z
logiem firmy, oraz skserowany folder z adresem e-mail do działu HR. Niby
podobnie, a jednak jest pewna różnica.
Zupełnie inne było też podejście przedstawicieli firm
niemieckich, którzy aż się wyrywali, aby zagadać kogoś, zachęcić do swojej
spółki. Ciężko było przejść spokojnie, bo z każdej strony atakowali cię
naganiacze przesyceni nieprzerwanym entuzjazmem zachęcania do swojej firmy.
Wchodzisz a tu już ktoś, opowiada Ci o przewagach firmy X lidera w dziedzinie
Y, i zachęca do przystąpienia do praktyki w dziale Z. Każdy uzbrojony w krawat,
garnitur i hostessę HaeRowiec dwoił się i troił byś przejrzał listę wolnych
wakatów, szkoleń i pozycji. Dla odmiany, w kraju Polan i Wiślan kilku
znudzonych obywateli korpo siedziało znudzonych na swoich krzesełkach i z
wyczekiwaniem wpatrywało się z zegarki, myśląc tylko – Boże kiedy wreszcie skończy
się ten cały cyrk. Żeby sami się rozróżniali nosili na swoich źle dopasowanych
garniturach kolorowe smycze z logiem firmy. Podobnie jak ich niemieccy koledzy
starali się byś poczuł się wyjątkowo. Wyjątkowo niepotrzebny.
Inne podejście mieli też ewentualni pracobiorcy. W Niemczech Nim
przybyli na teren targów, studiowali wcześniej książkę konferencyjną i z góry
zaznaczali jakie firmy odwiedzą. Książka przedstawiała ofertę kilkuset
podmiotów gospodarczych zebranych w opasły tom. Wiem co mówię bo nosiłem to cholerstwo
kilka godzin nim wreszcie zorientowałem się, że z mojej dziedziny ledwie dwie
firmy są zainteresowane takimi humanistycznymi nieudacznikami jak ja. W Polsce,
lud pracy szukający idzie bardziej na żywioł. A dla wielu ważniejsze od
zdobycia namiarów na firmę, było wydębienie jak największej ilości cukierków,
długopisów i kolorowych gadżetów. Tak zwani pencilhunters, to już praktyka na
krakowskich targach. Taki student nazbiera cienkopisów, by było czym poprawkę
zaliczyć, zagarnie kilka smyczy by było na czym pranie w akademiku powiesić. A
jak jeszcze załapie się na jakieś słodycze i kawę to przez dwa dni jeść nie
musi. Same plusy. Gorzej z wakatami. Gdy pytałem, jeszcze jako ważny pan
dziennikarz, przedstawiciela jednej z obecnych w Krakowie firm (trzy panie
kompletnie nie zainteresowane podchodzącymi pracobiorcami) jakimi ofertami
dysponują. Okazało się, że we trzy oferują 1 (słownie jedno) stanowisko pracy.
Rzeczywiście co one się będą wysilać.
Pisze peany i pieje z zachwytu nad niemieckimi pracodawcami ale
jak sami wiecie najlepiej zawsze na końcu musi być jakieś „ALE”. Nie inaczej
tym razem. Pracy jest pełno, pod jednym wszak warunkiem. Koniecznie musisz być
informatykiem, programistą (to podobno coś innego), lub inżynierem nowoczesnych
technologii. A już najlepiej żebyś był Hindusem, bo oni są ponoć najlepsi.
Faktycznie było ze trzech hinduistów czy też himalaistów i można było odnieść
wrażenie, że żądni tanich programistów, krwiożerczy niemieccy kapitaliści
rozszarpią ich wręcz na strzępy. Naprawdę mi ulżyło. Okazało się że w Niemczech
jestem tak samo nie potrzebny jak w Polsce.
LEO
Foty z Googla
czwartek, 10 kwietnia 2014
Strajk
Strajk po niemiecku = Streik
Do tej pory pojecie strajku było dla mnie mocno teoretyczne i
zwykle mało mnie obchodziło. Cóż mi z tego, że jakichś pięciu górników siedzi
po ziemią i od sześciu dni nic nie je przed kamerą, albo, że kilka pielęgniarek
sobie robi piknik przed Urzędem Rady Ministrów. Problem w tym, że podobne
odczucia do strajku mają nasi decydenci, im też to generalnie zwisa i powiewa,
czy ktoś ma co do garnka włożyć czy też nie. Siedzieli Ci biedni
niepełnosprawni w sejmie. Wszyscy posłowie wyrażali z nimi solidarność i nic
więcej. Może gdyby na przykład przetrącić nogi Kasi Tusk to wtedy jako
bezpośrednio zainteresowany nasz premier by coś z tym zrobił. W Niemczech jest
prościej bo minister finansów jeździ na wózku inwalidzkim. A jako że on trzyma
całą kasę, to też wszyscy się z nim liczą.
Jednak, odkąd mam przyjemność, tudzież nieprzyjemność pracować w
Niemczech miałem okazję zaobserwować jak to się robi w cywilizowanym kraju,
oraz jaki to ma wpływ na obywateli. Kilka tygodni temu na lotnisku zastrajkowali
pracownicy Sicherheitskontrolle FraSec nie mylić z Sicherheitsdienst SD. Pod tym ślicznym i nieco przydługim słowem chowają
się Ci smutni panowie (i panie bo mamy równouprawnienie i parytety), którzy
generalnie stoją z tymi czarnymi pałkami robiącymi pip pip i przepuszczają
ludzi przez bramki bezpieczeństwa. Praca nudna, powtarzalna i mało
satysfakcjonująca. Ale też nie oszukujmy się niespecjalnie trudna i wymagająca.
Ot po prostu praca. Nie wiem ile dokładnie zarabiają za godzinę (bo to zależy
od tysiąca czynników), ale jestem pewien, że i tak dwa razy więcej ode mnie.
Nie ważne, informacja ,że oni strajkują, pojawiła się z dnia na dzień na
lotnisku. Tego pięknego dnia do pracy przyszło coś koło 20 proc pracowników,
aby utrzymać kompletne minimum przelotowości.
Nie trzeba było czekać
długo. Już o ósmej rano, na lotnisko rozpętało się prawdziwe piekło.
Pasażerowie stali po 3-4 godziny, aby przedostać się z hali odlotów do jednej z
kilku stref bezpieczeństwa skąd ich samoloty zdążyły już dawno odfrunąć. Jakie
było ich zaskoczenie, gdy po drugiej stronie, czekała na nich kolejna kolejka do
centrum serwisowego, aby przebukować bilet na kolejny lot. Co więcej musiał to
być lot z tej samej części lotniska, bo gdyby odlot odbywał się z innej,
pasażer znów musiałby czekać na kolejną kontrole bezpieczeństwa.
Ja akurat stałem
(siedziałem) w jednej z takich stref. Ponoć moja była spokojna bo latają z niej
głównie amerykanie, hindusi i japończycy. Każdego po kolei (a było ich kilka
tysięcy) musiałem informować, że mimo, że jego lot jest za trzy godziny to i
tak na niego nie zdąży, i musi przebukować lot na jakiś inny. Pół biedy jak
ktoś miał wizę do europy, to mógł liczyć na jakiś hotel, inni (hindusi) musieli
spać na lotnisku, bo im wychodzić nie wolno. Kilka osób życzyło mi śmierci,
chociaż to nie ja strajkowałem. Usłyszałem też co myślą o lufthansie, chociaż
(tym razem) to nie ona strajkowała, dowiedziałem się też co myślą o Niemczech
chociaż nie było tu związku. Większość pasażerów tego dnia nie wyleciała,
chociaż stali raptem 100
metrów od swojego Gejtu (gate) i to na trzy godziny
przed odlotem. Wiele samolotów, się spóźniło, bo nawet piloci nie byli w stanie
przedostać się do swoich maszyn. Też stali w kolejkach. Jednym słowem horror i gigantyczne
koszty i to tylko z tego powodu, że kilkadziesiąt osób nie przyszło do pracy.
Łatwo się domyślić, że Panowie od maszynek Pip Pip, nie mogli wydłużyć strajku,
bo ich pracodawca, mógłby tego nie przetrwać finansowo.
Na wieść o sukcesie
kolegów, jakiś tydzień później strajkowali chłopaki od pakowania samolotów.
Kilku tragarzy (bo jakby ich dumnie nie nazywać, zajmują się noszeniem walizek)
nie przyszło do pracy. Oni też uważają, że są niezastąpieni (faktycznie są). Efekt
– lotnisko zamknięte przez ponad dobę, kilkaset lotów odwołanych, setki tysięcy
pasażerów uziemionych milionowe straty. Na szczęście tego dnia miałem akurat
wolne, więc wszelkie życzenia śmierci musiałem przyjąć na odległość.
W odpowiedzi na to
postanowili zastrajkować piloci Lufthansy. Oni zrobili to z przytupem i od razu
przez trzy dni pod rząd. Efekt – znów nic prawie nie latało. Kolejne miliony
strat, kolejne groźby pod naszym adresem. Niemieccy oblatywacze przestworzy co
prawda zarabiają dobrze ale nie mogą być gorsi od swoich naziemnych kolegów.
Wiec postanowili, że chcą wcześniejszych emerytur. Bo w Niemczech zawsze ktoś
czegoś chce i jego zdaniem mu się to należy. Ich zdaniem latać można tylko do
55 roku życia i koniec. Nie mogę jednak
dalej się rozwodzić nad strajkami, bo muszę wcześniej odebrać dziecko ze
szkoły. Okazało się, że świetlice w całym mieście również strajkują i dzieci
mają iść do domów zaraz po szkole.
Kurcze może my też
powinniśmy zastrajkować. Obawiam się jednak, że nikt by nawet się nie
zorientował, że nas nie ma.
Leo
wtorek, 4 lutego 2014
Wau Wau
A w Niemczech psy robią Wau wau
W Niemczech nawet tak prosta zdawałaby się sprawa jak
posiadanie psa nastarcza wiele trudności. Jakiś czasu temu miałem tą
przyjemność, albo i nieprzyjemność dostać psa na urodziny. Pies mimo, że płci męskiej
wabi sie Tesla i jego życie głównie ogranicza się do kilku prostych czynności.
Pies w zasadzie głównie je, sra, pierdzi i zajmuje się produkowaniem sierści, którą
następnie umieszcza wszędzie NAPRAWDĘ WSZĘDZIE, gdzie się tylko da. Jeżeli nie
wykonuje powyższych czynności to śpi, przy czym nawet śpiąc zostawia tą
cholerną sierść. Acha nie wspomniałem, pies ma jeszcze jedną cechę. Jest
uczulony, nie wiadomo na co. W efekcie ciągle się drapie, wysuwając z siebie niekończące ilości dodatkowej sierści. No ale generalnie
pies jest, no a jak jest, to niech już sobie będzie.
Chodząc z psem (pies sra), mam możliwość obserwowania, jak
to samo robią Niemcy (znaczy chodzą). Muszę tu od razu wspomnieć, że obecnie w
Niemczech panuje ogromna moda na czworonogi. To znaczy, że każda młoda para,
zamiast robić dzieci, woli przygotowywać się do rodzicielstwa, posiadając najpierw
psa. Oczywiście ta zależność dotyczy tych bardziej rodowitych mieszkańców
Vaterlandu, bo Ci nowi wolą jednak produkować dzieci. Różnica jest taka, że za
dzieci płaci państwo a za psa płaci się państwu.
Wracając jednak do
meritum. Po pierwsze - psy w Niemczech są rasowe, po drugie - psy w Niemczech
są szkolone, po trzecie - psy w Niemczech są traktowane lepiej niż dzieci. Z
psami chodzi się po sklepach z ciuchami i butikach, wolno im nawet łazić po
knajpach. Psy się głaszcze na ulicy w przeciwieństwie do dzieci. Psy się
zabiera ze sobą praktycznie wszędzie. Aha no i najważniejsze, niemieckie psy
czyli hundy zamiast szczekać, „Hau Hau” robią „Wau Wau”. Tutejsze psy są tak
wychowane, że bardziej przypominają roboty, niż żywe stworzenia. Wszystko robią
na komendę i tylko w miejscach do tego wyznaczonych. Pewnie nawet sierść
produkują na zawołanie. Powoduje to, że nasz niewychowany pies (pierdzi w
towarzystwie), wypada bardzo blado na tle tutejszych czworonogów. W efekcie,
inni hodowcy z reguły nie pozwalają się Tesli bawić się ze swoimi pupilami.
Tesla tego nie rozumie (bo psy robią Wau Wau, a właściciele Nein Nein) i pędzi
na złamanie karku na spotkanie z innymi psami. To powoduje napady paniki u właścicieli, którzy odreagowują potem na
nas. Nie muszę wspominać, że jest to bardzo uroczy element każdego spaceru.
Zważywszy na powyższe utrudnienia, nikogo za pewne nie zdziwi
fakt , że niemal każdy przyjaciel człowieka, jest ubezpieczony od
odpowiedzialności cywilnej (znaczy psiej). Miesięczna składka na psa to jakieś 5
euro. Do tego należy doliczyć podatek (w moim landzie jakieś 200 euro rocznie,
których usilnie próbujemy nie płacić). No ale czego się nie robi, dla swojego
czworonożnego przyjaciela. Niemcy dodatkowo lubią inwestować z psi ekwipunek.
Każdy pies musi mieć koniecznie szelki (obroże tu się nie zdarzają). W dodatku
najlepiej jak są to jeszcze świecące w ciemności szelki made In Germany. To
bardzo komicznie wygląda jak widzisz w nocy taki latający świecący talerz, na
wysokości kolan, który dopiero na kilka metrów przed nami okazuje się psem. Dodatkowo,
porządny właściciel psa musi jeszcze mieć piłeczkę z certyfikatem (10-15 euro),
którą nosi na takim plastikowym drążku, żeby się nie musieć po nią schylać. I
powiem wam, że tak koncepcja kijka do rzucania piłeczki jest bardzo cwana.
Zwłaszcza gdy twój pupil lubi piłeczkę zaślinić (Tesla), nasikać na nią
(Tesla), albo zostawić w błocie i stracić nią zainteresowanie (też Tesla).
Dodatkowo, należy nosić przy sobie pojemniczek na woreczki na psie kupy.
Najlepiej jak nam taki pojemniczek dynda na pasku od spodni.
Kolejną ciekawostką są zakłady weterynaryjne, które wyglądem
przypominają nasze przychodnie zdrowia. Musi być pielęgniarka, zapisy, badania
okresowe. Wszystko oczywiście w odpowiedniej cenie (wizyta, zastrzyk i 4
tabletki, czas wizyty 7 minut, koszt 100 euro).
Kastracja zaczynała się od 200 euro w górę, itd. Innymi słowy pies jest
dobrem luksusowym. Więc jeżeli macie w domu psy to znaczy, że majętni z was
ludzie.
Trzeba przyznać, że nasi Zachodni sąsiedzi, bardzo lubią
psy. Potrafią się przy nich zatrzymywać na ulicy i je czochrać za uszami. Z
dziećmi im się to nie zdarza. Właściciele zrzeszają się w różnego rodzaju stowarzyszenia,
tworzą grupy wsparcia (na facebooku), chodzą wspólnie na spacery. Normą jest
też, spotykanie się, na wspólne wyprowadzanie milusińskich. Są jednak w
Niemczech ogromne rzesze muzułmanów, którzy psów za wszelką cenę unikają.
Początkowo nie mogliśmy zrozumieć, czemu Tesla wywołuje taki popłoch wśród
okolicznych Turków (oprócz pierdzenia). Dorośli faceci na widok mego kundla
potrafili biegać i przeskakiwać przez murek. A jako, że mój pies jest raczej z
tych mało usłuchanych (nie jest niemieckim robotem), to jak ktoś chce się bawić
w uciekaj, to on się bawić w gonię. Nie muszę mówić, kto musi gonić za tą dwójką.
Wreszcie sprawę naświetlili mi mahometańscy koledzy z pracy. Otóż Islam nie
lubi psów, bo uważa je za stworzenia brudne. Ponoć pewnego dnia pies ugryzł samego
proroka, więc ten zakazał trzymania psów w domach. Zakaz jest aktualny do
dzisiaj. Co więcej, muzułmanin musi modlić się 5 razy dzienne. Musi przy tym
być czysty, niczym nie zbrukany. Jeżeli tylko dotknie psa, to nie ma prawa się modlić. Musi wcześniej ponownie się obmyć. Stąd moje
przypuszczenie, że moda na psy wynika częściowo ze złośliwości co po niektórych
obywateli, wobec wszechobecnych niemieckich neofitów. Dobra kończę już bo Tesla
znowu pierdnął.
Leo
Subskrybuj:
Posty (Atom)