Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Historii ciąg dalszy


Post scrictum
Jedna z najmądrzejszych osób jakie udało mi się z życiu poznać rozwiała moje wątpliwości. Kasia Cieślar specjalistka od wiedzy przeróżnej (wie np. dlaczego Pingwinom nie zamarzają stopy) napisała do mnie, żeby mi wytłumaczyć o co chodziło z tymi Latarniami świętego Marcina, nad którymi się produkowałem poprzednio.
„Podobno tradycja dotycząca latarni wiąże się z legenda na temat św. Marcina. Otóż ponoć zdarzyło mu się ewangelizować lud w pobliżu obecnej Dunkierki. W czasie gdy wygłaszał swoje poglądy i uwagi na temat stylu życia mieszkańców, to osioł, na którym przyjechał do wioski, zgubił mu się na wydmach. Dzieci z wioski chciały za wszelką cenę pomóc mu szukać uciekiniera, wiec wybrały się z latarniami na wydmy i znalazły osła. żeby się im odwdzięczyć, św. Marcin zmienił ośle kupy w słodkie brioszki, którymi podobno teraz częstuje się dzieci po pochodzie.”
Faktycznie, maluchy przy ognisku, zajadały się ciachami w kształcie ludzika. Jedni zaczynali od głowy, inni obgryzali mu nogi, jeszcze inni łamali go na pół i zajadali się samym wnętrzem. Biedny święty Marcin, skończył jak większość świętych, jako przekąska na talerzu. Już wiem dlaczego, prawie nikt nie zna tej legendy. Przecież gdyby dzieciarnia wiedziała co zajada to nikt by tego nie wziął do ust. Zamiast tego wolą się ganiać z lampionami w rękach.

wtorek, 15 listopada 2011

Martin co Latarnie świecił



Martin i jego Latarnie
Choć od święta na część św. Marcina minął już tydzień ( w Moguncji obchodzi się je 9 listopada, zamiast jak wszędzie indziej 11), to wydaje mi się, że warto by było coś o tym napisać. Otóż w dniu imienin patrona, tu znów otworze nawias (Francji, dzieci, hotelarzy, jeźdźców, kawalerii, kapeluszników, kowali, krawców, młynarzy, tkaczy, podróżników, więźniów, właścicieli winnic, żebraków i żołnierzy), zwyczajem jest, że dzieci z całych Niemiec, chodzą ulicami miast i świecą kolorowe latarnie.
Jest to bardzo ładna tradycja, która pozwala choć na chwile zagnać laickie społeczeństwo do kościoła. My również zostaliśmy zagnani, ale przynajmniej udało nam się czegoś dowiedzieć. Wiemy na przykład, że w niemieckich kościołach oszczędza się na świetle, wiemy że piosenki religijne śpiewane po niemiecku są równie smętne jak te śpiewane po Polsku, a panie śpiewające w chórku, są równie nieatrakcyjne jak nasze Oazowy. Aha… a ksiądz podobnie jak my nie zna słów śpiewanych pieśni i ogólnie nikt za bardzo nie wie kim był ten cały święty Marcin. Ale mniejsza o szczegóły. Rzecz w tym, że sama uroczystość jest bardzo miła, a dzieciaki mają z niej wiele radości.
Najpierw dzieci ze swoimi lampionami (czyli takimi kloszami z kolorowego papieru noszonymi na końcu plastikowych wędek z żaróweczkami) siedzą pół godziny w kościelnych ławkach. Maluchy ogólnie zamiast słuchać co się dzieje, naparzają się tym sprzętem po głowach, w czasie gdy rodzice próbują ich powstrzymać. Potem kolejni zaangażowani rodziciele w imieniu swych pociech odczytują jakieś wierszyki, prezentują latarnie i śpiewają piosenki. Wreszcie po półgodzinie ksiądz lituje się nad wszystkimi i wyprowadza z kościoła procesje z Lampionami. Na zewnątrz czekają na nas inne dzieci muzułmańskie, które też za pewne nie wiedzą kim był św. Marcin, ale wizja pochodu z latarniami, jest na tyle elektryzująca, że ich rodzice zezwalają na ten lekki ekumenizm.
Na czele takiego pochodu kroczy zwykle koń, a na jego grzbiecie siedzi święty Marcin z mieczem. U nas przysłał chyba w zastępstwie swoją żonę, a kobieta przebrana za rycerza ledwo wdrapała się na wierzchowca. Tłum powoli ruszył w kierunku przedszkola, gdzie czekała reszta atrakcji wieczoru. Ognisko, przekąski i wyczekiwany przez wszystkich zmarzniętych rodziców gluhwein. Po drodze przytrafiają nam się kolejne atrakcje. Koń niosący świętego Marcina robi na środku ulicy wielką, parującą, cuchnącą kupę, co wzbudza zachwyt wśród najmłodszych. Kawalkada kluczy jeszcze kilkadziesiąt metrów w wąskich uliczkach miasta, a pani z gitarą śpiewa piosnkę o Marcinie, której refren brzmi mniej więcej: Bum, Bara bum bam bum (jakby śpiewała o nalotach dywanowych nad Dreznem).  W końcu Korowód wtacza się z łoskotem na przedszkolne podwórko. Tam płonie już wielkie ognisko, asekurowane przez kilku strażaków. Nikt nie może przekroczyć linii okalającej palenisko i ogrzać się. Zimno zimnem, ale Ordung muss sein. Ale to już nie ma znaczenia. Panuje ogólne szczęście. Rodzice mają wreszcie grzane wino, dzieci mogą się już swobodnie naparzać swoimi lampionami a pani z gitarą przestała śpiewać. W mroźnym listopadowym powietrzu czuć tą samą magię co 70 lat temu, gdy ulicami maszerowali ludzie z  pochodniami w dłoniach. Oni też wtedy palili ogniska :)
No dobrze, ale kim był ten Święty Marcin i o co idzie z tymi latarniami?
Ogólnie mało kto z zapytanych autochtonów umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wszyscy w dzieciństwie tak chodzili, latarnie palili, piosenki barabum śpiewali, ale dlaczego? Nie wiedzieli. Poinformowano mnie jedynie, że Martin był święty i był rycerzem, co ogólnie sam zdążyłem wydedukować. Natomiast latarnie ponoć miały znaczenie edukacyjne, żeby dzieci umiały się obchodzić z ogniem. To się chyba jednak na niewiele dawało, bo ogień na szczęście został zastąpiony żaróweczkami.
 W dalszych poszukiwaniach niezastąpiony okazał się wujek Google i ciocia Wikipedia. Teraz już wiem, że w IV wieku Święty Marcin z Tours został świętym, bo ponoć podzielił się swoim płaszczem, drąc go na pół, z napotkanym żebrakiem. Potem z żołnierza stał się pustelnikiem, a następnie lud wybrał go na Biskupa. A dlaczego latarnie tego już się nie dowiedziałem. Dlatego jeżeli ktoś ma koncepcje to proszę, chętnie się dowiem na co dzieciom tyle latarni. 

Fot. by Gosia Kopiec

czwartek, 3 listopada 2011

Kupa... znaczy się góra radości

Można w zasadzie powiedzieć, że trudno jest odnaleźć w Niemczech coś czego nie byłoby już w Polsce i nie chodzi mi wyłącznie o samochody, które regularnie zmieniają tak właścicieli. Kilka dni temu znaleźliśmy jednak coś niezwykłego, co od teraz stanie się punktem obowiązkowym każdego gościa, który zdecyduje się złożyć nam wizytę. Nieopodal Wiesbaden (ogólnie wszystko co ciekawe znajduje się po stronie Wiesbaden) w stuletnim zapuszczonym parku, znajduje się bajkowy zamek o przyjaźnie brzmiącej nazwie Freudenberg. I choć w okolicy trudno dostrzec jakąś górę (Berg), to jednak miejsce to daje wiele radości (Freudem). Co można sobie tłumaczyć, że po przybyciu czeka nas góra radości (albo kupa jak kto woli).
Schloss (czyli zamek, w tym pięknym języku) Freudenberg jest miejscem, gdzie człowiek może zobaczyć, poczuć, zrozumieć a przede wszystkim dotknąć wszystkiego tego, co kojarzy nam się z eksperymentalną nauką. I nie mówię tu o tym czym zajmuje się moja druga połowa „w warunkach nie standardowych”, ale wszystko to co przeciętny zjadacz chleba jest w jakimś tam stopniu zrozumieć. Różne doświadczenia naukowe mieszają się tu ze sztuką, poezja, czy kulturą. A co najważniejsze, wszystko działa, niczego nie brakuje i nic nie jest zepsute. Jeżeli ktoś wchodzi do pomieszczenia wypełnionego różnej wielkości gongami, to może być pewny, że specjalny werbel do bicia w metalowe talerze, będzie tam wisiał i nikt go stamtąd nie ukradł. W dodatku, atrakcji jest na tyle dużo, że nie trzeba nigdzie stać w kolejkach. Czy ktoś z was kiedyś miał okazje pobawić się wielkim wahadłem, albo miał szansę samemu zrobić sobie świeczkę z prawdziwego wosku? Otóż Krzyś zrobił sobie własną gromnicę, która kształtem niestety przypominała bardziej, wibrujące urządzenie dla pań niż świecę, ale pomińmy to zasłoną milczenia.
Najciekawszy jest chyba bar w ciemności. Małą kawiarnie w podziemiach zamku prowadzi para niewidomych osób, które każdego chętnego gościa zapraszają na chwilę do swojego świata ciemności. Jest to dziwne uczucie, gdy ktoś prowadzi Cię za rękę do stolika, a potem serwuje Ci sok i ciastko. Jeszcze ciekawiej jest gdy musisz potem zapłacić rachunek nie widząc jakie właściwie pieniądze wyciągasz w portfela. U mnie było dość łatwo bo rzadko miewam więcej niż jeden banknot na raz. A potem jeszcze dostajesz resztę i bądź tu mądry. A może ktoś się pomylił? Co do samej przyjemności jedzenia w ciemności, to nic specjalnego, ciastko było tak samo niedobre jak w tradycyjnej kawiarni na górze. Natomiast słomką w soku o mało sobie nie wybiłem oka. Jednak prawdziwe schody zaczynają się gdy w zupełnej ciemności coś Ci spadnie na ziemię. Schylasz się i macasz brudną podłogę, na którą ciągle coś komuś spada. Prawdziwy survival. Po trzech minutach babrania się w kawałkach ciastek, słomkach po napojach, zacząłem oszukiwać i poświeciłem sobie telefonem :)
Zresztą sama historia zamku, który bardziej przypomina dwór szlachecki czy XIX wieczny pałacyk jest też dość ciekawa. Wybudowany sto lat temu jako budynek mieszkalny, przechodził z rąk do rąk i czynił przeróżne funkcje. Między innymi był tu nazistowski przytułek dla samotnych matek z dzieckiem, czy siedziba żołnierzy amerykańskich, dla których występował sam Król Elvis. Przez jakiś czas była tam nawet siedziba międzynarodowego kościoła zielonoświątkowców, ale na szczęście się wynieśli gdzie indziej. W końcu gdzieś w połowie lat 90 budynek trafił w ręce znanego artysty, którego niemieckie nazwisko składało się z ponad 20 znaków, wiec go nie zapamiętałem. Który wraz z grupą zapatrzonej w niego młodzieży stworzył to czym teraz jest Freudenberg. Podobno jak na komunę przystało, wszyscy mieszkają w pobliskich zabudowaniach, uprawiają okoliczną ziemię i żyją z tego co im z tej ziemi wyrośnie. Warto nadmienić, że artyści żyją też z całkiem drogich biletów, do zamku. Ale wejść tam i tak jest warto. Zwłaszcza, że wnętrza ocieplanego kominkami pałacu są naprawdę klimatyczne. Zaś eksperymenty naukowe przeznaczone dla są zarówno dla starych i młodych. Dlatego następnym razem, gdy nas nawiedzicie to koniecznie pójdziemy się wdrapać na kupę (znaczy górę) radości. Zwłaszcza, że od grudnia będzie nowa atrakcja, czyli komora kriogeniczna gdzie stała temperatura będzie wynosiła – 22 stopnie. Ewidentnie Niemcy nigdy nie byli zimą w Bieszczadach. Fot. pani Osuchowska