Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

czwartek, 3 listopada 2011

Kupa... znaczy się góra radości

Można w zasadzie powiedzieć, że trudno jest odnaleźć w Niemczech coś czego nie byłoby już w Polsce i nie chodzi mi wyłącznie o samochody, które regularnie zmieniają tak właścicieli. Kilka dni temu znaleźliśmy jednak coś niezwykłego, co od teraz stanie się punktem obowiązkowym każdego gościa, który zdecyduje się złożyć nam wizytę. Nieopodal Wiesbaden (ogólnie wszystko co ciekawe znajduje się po stronie Wiesbaden) w stuletnim zapuszczonym parku, znajduje się bajkowy zamek o przyjaźnie brzmiącej nazwie Freudenberg. I choć w okolicy trudno dostrzec jakąś górę (Berg), to jednak miejsce to daje wiele radości (Freudem). Co można sobie tłumaczyć, że po przybyciu czeka nas góra radości (albo kupa jak kto woli).
Schloss (czyli zamek, w tym pięknym języku) Freudenberg jest miejscem, gdzie człowiek może zobaczyć, poczuć, zrozumieć a przede wszystkim dotknąć wszystkiego tego, co kojarzy nam się z eksperymentalną nauką. I nie mówię tu o tym czym zajmuje się moja druga połowa „w warunkach nie standardowych”, ale wszystko to co przeciętny zjadacz chleba jest w jakimś tam stopniu zrozumieć. Różne doświadczenia naukowe mieszają się tu ze sztuką, poezja, czy kulturą. A co najważniejsze, wszystko działa, niczego nie brakuje i nic nie jest zepsute. Jeżeli ktoś wchodzi do pomieszczenia wypełnionego różnej wielkości gongami, to może być pewny, że specjalny werbel do bicia w metalowe talerze, będzie tam wisiał i nikt go stamtąd nie ukradł. W dodatku, atrakcji jest na tyle dużo, że nie trzeba nigdzie stać w kolejkach. Czy ktoś z was kiedyś miał okazje pobawić się wielkim wahadłem, albo miał szansę samemu zrobić sobie świeczkę z prawdziwego wosku? Otóż Krzyś zrobił sobie własną gromnicę, która kształtem niestety przypominała bardziej, wibrujące urządzenie dla pań niż świecę, ale pomińmy to zasłoną milczenia.
Najciekawszy jest chyba bar w ciemności. Małą kawiarnie w podziemiach zamku prowadzi para niewidomych osób, które każdego chętnego gościa zapraszają na chwilę do swojego świata ciemności. Jest to dziwne uczucie, gdy ktoś prowadzi Cię za rękę do stolika, a potem serwuje Ci sok i ciastko. Jeszcze ciekawiej jest gdy musisz potem zapłacić rachunek nie widząc jakie właściwie pieniądze wyciągasz w portfela. U mnie było dość łatwo bo rzadko miewam więcej niż jeden banknot na raz. A potem jeszcze dostajesz resztę i bądź tu mądry. A może ktoś się pomylił? Co do samej przyjemności jedzenia w ciemności, to nic specjalnego, ciastko było tak samo niedobre jak w tradycyjnej kawiarni na górze. Natomiast słomką w soku o mało sobie nie wybiłem oka. Jednak prawdziwe schody zaczynają się gdy w zupełnej ciemności coś Ci spadnie na ziemię. Schylasz się i macasz brudną podłogę, na którą ciągle coś komuś spada. Prawdziwy survival. Po trzech minutach babrania się w kawałkach ciastek, słomkach po napojach, zacząłem oszukiwać i poświeciłem sobie telefonem :)
Zresztą sama historia zamku, który bardziej przypomina dwór szlachecki czy XIX wieczny pałacyk jest też dość ciekawa. Wybudowany sto lat temu jako budynek mieszkalny, przechodził z rąk do rąk i czynił przeróżne funkcje. Między innymi był tu nazistowski przytułek dla samotnych matek z dzieckiem, czy siedziba żołnierzy amerykańskich, dla których występował sam Król Elvis. Przez jakiś czas była tam nawet siedziba międzynarodowego kościoła zielonoświątkowców, ale na szczęście się wynieśli gdzie indziej. W końcu gdzieś w połowie lat 90 budynek trafił w ręce znanego artysty, którego niemieckie nazwisko składało się z ponad 20 znaków, wiec go nie zapamiętałem. Który wraz z grupą zapatrzonej w niego młodzieży stworzył to czym teraz jest Freudenberg. Podobno jak na komunę przystało, wszyscy mieszkają w pobliskich zabudowaniach, uprawiają okoliczną ziemię i żyją z tego co im z tej ziemi wyrośnie. Warto nadmienić, że artyści żyją też z całkiem drogich biletów, do zamku. Ale wejść tam i tak jest warto. Zwłaszcza, że wnętrza ocieplanego kominkami pałacu są naprawdę klimatyczne. Zaś eksperymenty naukowe przeznaczone dla są zarówno dla starych i młodych. Dlatego następnym razem, gdy nas nawiedzicie to koniecznie pójdziemy się wdrapać na kupę (znaczy górę) radości. Zwłaszcza, że od grudnia będzie nowa atrakcja, czyli komora kriogeniczna gdzie stała temperatura będzie wynosiła – 22 stopnie. Ewidentnie Niemcy nigdy nie byli zimą w Bieszczadach. Fot. pani Osuchowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz