Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Schwarz Romantik




Sztuka prawie dla każdego
W ramach odchamiania  pojechaliśmy wczoraj do Frankfurtu, aby zobaczyć czasową ekspozycję w  Muzeum. Wystawa pod tytułem Schwarze Romantik od Goi po Maxa Ernsta traktowała mniej więcej o różnego rodzaju potworach, wampirach, upiorach, demonach szaleńcach widzianych oczyma artystów i przelewanych następnie na płótna malarskie. Generalnie najbardziej upiorna była sama cena ekspozycji, która kilkukrotnie przewyższała bilet do Luwru. Ale pomijając tą małą niedogodność (tego dnia nie było więc obiadu) wystawa było naprawdę ciekawa. Pod jednym dachem udało się zebrać kilkadziesiąt naprawdę mrocznych obrazków, które zapadły nam w pamięć. Kilka obrazów i wizji sennych było naprawdę fascynujących. Do tego można było obejrzeć fragmenty horrorów z lat 20-tych i 30- tych. Wszystko zagrane w naprawdę fajną całość. A jako, że to Frankfurt udało się zebrać naprawdę pokaźną liczbę podobno znanych płócien.
Dygresja - z cyklu przemyśleń autora
Generalnie był w moim życiu taki okres, że nie potrafiłem sobie odpuścić, żadnego muzeum, galerii czy pinakoteki. Jak na złość okres ten przypadł na czasy liceum, kiedy udało mi się objechać całkiem spory kawałek Włoch, Francji czy Hiszpanii, a tam jak wiadomo, na każdym kroku, ktoś walił jakieś landszafty, albo bardziej lub mniej wyraźne podobizny, a te następnie lądowały w muzeach, by cieszyć oczy tych nielicznych historyków sztuki, których to jeszcze w jakiś tam sposób obchodzi. I ja wtedy zapierdalałem po tych wszystkich Muzeach, z których oczywiście nic nie pamiętam. Zamiast tego mogłem iść na lody w Padwie, czy wypić kawę na placu Św. Marka w Wenecji. Jaki jest sens wchodzić do Galerii Ufizzich na 45 minut, czy obiec cały Luwr (każdą jebaną salę) w pół dnia, skoro Mona Liza i tak jest za szybką, i oddziela cię od niej cały zastęp Japońskich turystów (każdy z przynajmniej jednym aparatem). Efekt jest taki sam, gdy oglądasz ją na ekranie komputera. No ale dobra, lata ambicji i biletów zniżkowych bezpowrotnie minęły, teraz wybieram wystawy, które naprawdę mnie interesuję i próbuje coś z nich wreszcie zapamiętać.



O ile wystawę można polecić z całym sercem, o tyle już znaną niemiecką gościnność już nie. Trzeba przyznać, że znacznie odbiegaliśmy od reszty wizytatorów. Po pierwsze sami nie byliśmy w wieku prezentowanych obrazów, bo znaczna większość widzów mogła spokojnie znać artystów osobiście. Pomijając kazus wieku i zamożności, mieliśmy jeszcze jeden element, który ewidentnie nie pasował do reszty wystawy – dziecko. Krzyś nomen omen jeden z najspokojniejszych sześciolatków w całym okręgu Renu i Menu, od razu wpadł w oko stójkowym. Ilekroć zbliżał się do jakiegokolwiek obrazu, lub rzeźby, panie z krótkofalówkami całe drżały. Nie zauważyły chyba faktu, że jak się ma metr dziesięć w kapeluszu to się raczej nie dosięga obrazów w muzeum. Ale i tak twardo nie odstępowały nas nawet na krok, gotowe w każdej chwili złożyć nam reprymendę rodzicielską. Problem w tym, że choć bardzo na nas zaglądały, nie mogły zobaczyć, że my barbarzyńcy z Europy wschodniej dotykamy czegokolwiek. (w końcu, u nas nie ma żadnych zbiorów, bo nam je ktoś szczycący się wysoką kulturą w czasie wojny zajebał). Na wszelki wypadek panie przekazywały nas sobie z rewiru na rewir szeptając coś tam do walkie talkie i czekając tylko na moment by wkroczyć do akcji.

I w końcu udało się! Znalazł się powód do interwencji. Krzyś odważył się zdjąć kurtkę i przekazać ją swojej mamie. Nie, to było za wiele dla zdenerwowanych pań mundurowych. Przyskoczyły do nas z informacją, że uwaga: Nie wolno nosić w muzeum kurtek w rękach. Wolno tylko je mieć ubrane albo to ważne, zarzucone na ramię (nie wyszczególniła na które). I to jest nie do pomyślenia i co my sobie wyobrażamy. Spytałem: Warum? W odpowiedzi dowiedzieliśmy się, że to niebezpieczne, bo przecież możemy nosić nóż pod tą kurtką, jeżeli mamy ją w rękach. (bo jak kurtka ubrana to nóż się nie zmieści). Spytałem więc czy pani uważa, że nasz sześciolatek ma ukrytą broń, czy też może kubeł z farbą. Nie, pani się nie speszyła ona czekała no to pytanie. Ordung muss sein. Nie było wyjścia, Krzyś znów założył  wiatrówkę. Obowiązek spełniony, a arcydzieła ochronione. Wyższość cywilizacyjna udowodniona. Po tym Stójkowe usłyszały, że ktoś mówi po hiszpańsku, w sali obok, co też chyba stanowiło poważne zagrożenie dla malowideł, bo wszystkie poleciały pilnować zagubionego Latynosa.
Ale tego co nie dopilnowały, panie po Historii Sztuki, pilnowali dobrzy obywatele. Ilekroć zbliżaliśmy się do obrazów od 18 lat w górę, ktoś nas o tym od razu informował, wymownie pokazując odpowiednią tabliczkę palcem. Zostaliśmy pouczeni. Pomimo to brnęliśmy przez mroczny romantyzm dalej. W końcu sztukę można rozumieć bez słów. Dlatego wystawę polecamy, zwłaszcza że od lutego startuje w Paryżu.
P.S. - Sztuka była na tyle dobra, że teraz Krzyś się boi sam zasypiać, choć nie wykluczone, że to z powodu kurtki, której nie umiał sobie zarzucić odpowiedni na ramię.

Leo
Fot ze strony Muzeum

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Węże




Chuje Muje Dzikie Węże!
Moje dziecko przy każdym spotkaniu ze znajomymi, prosi:. Tato tato, opowiedz o dzikich wężach (chujach mujach też). Dlatego, aby nie musieć tego w kółko opowiadać – napisze wam co się zdarzyło. Tylko, że klepie już siódmy raz w klawiaturę i ciągle wszystko kasuje, bo nie umiem ubrać w słowa tego co kilka tygodni temu mi się przydarzyło. Generalnie jednak spróbuje to opisać bo chyba warto.
Miałem okazje przenosić w rękach nielegalną kolekcje dzikich jadowitych węży. Wiem, że brzmi to dość groteskowo, ale tak to mniej więcej wyglądało. Ale do rzeczy. W Niemczech generalnie mało kto komu w czymkolwiek bezinteresownie pomaga. Wszystko ma swoją cenę, a kumpel to może z tobą wyjść co najwyżej na piwo (każdy płaci za siebie). Dlatego gdy robisz na przykład przeprowadzkę, to ludzi do noszenia musisz sobie wynająć. Mi to pasuje, bo niemieckich kumpli i tak za wielu nie mam, a za pomoc przeprowadzce zawsze można coś dorobić. Dlatego, gdy tylko znalazłem na tablicy ogłoszeń znane mi słówko Umzuge (przeprowadzka). Chwyciłem za telefon i nie czytając dalej umówiłem się na robotę.
Odpowiedniego dnia o odpowiedniej porze, pod odpowiednim adresem, odpowiednio ubrany, odpowiednio zapukałem do drzwi. I wszedłem czegoś co kiedyś był mieszkaniem, lecz teraz zostało przerobione na jedno wielkie terrarium zbudowane z odpadków znalezionych na ulicy. W trzech pokojach, na każdej wolnej przestrzeni stały w kompletnym chaosie akwaria  pełne dzikich węży. Pomiędzy akwariami walały się porozrzucane ubrania, stary materac, kilka rozpadających się mebli. No i wśród tego był też Sven, który z nieznanych przyczyn postanowił naruszyć ten swój kruchy ekosysytem trzymających się na taśmie klejącej klatek i wijących gadów i przenieść wszystko do Augsburga.
Generalnie dzikie zwierzęta są dość popularne wśród nawiedzonych Niemców, którzy za ogromne pieniądze kupują sobie po kryjomu Krokodyla, albo anakondę, i trzymają w tajemnicy przed sąsiadami w domu. Problem w tym, że od czasu do czasu im takie monstrum ucieknie i wtedy zaczyna się problem. No bo jak trzymałeś nielegalnie trzymetrowego Forfitera, to potem raczej ciężko jest dzwonić na Policję i prosić o pomoc w pojmaniu ulubieńca. Markus opowiadał, że w jego okolicy co jakiś czas ogłaszano alarm, że w rzece grasuje krokodyl, albo waran z komodo i ogólnie uprasza się o nie wchodzenia do wody.

No i ja właśnie trafiłem na takiego typa, co sobie trzymał 25 węży, tylko mu zabrakło kasy na porządne klatki, więc gadziny siedziały w tym co on znalazł na ulicy. I teraz postanowił się przenieść do innego miasta. Po chwili takich naiwnych jak ja to przyszło jeszcze trzech innych delikwentów. Więc podkasaliśmy rękawy i zaczęliśmy znosić co się dało do samochodu. Na przykład cztery wielkie kadzie pełnie kamieni (do ozdoby akwarium), które ważyły chyba więcej niż ten samochód. Wśród skarbów Svena były też trzy wielkie wanny pisku, które koniecznie chciał zabrać ze sobą do Augsburga. W przerwie między pierwszym a drugim piętrem, spytałem grzecznie czy w Augsburgu nie ma piasku, i że trzeba go koniecznie wozić z Moguncji ( i nosić z drugiego piętra). Sven nie wiedział.  Potem pytaliśmy, czy ma coś żeby zabezpieczyć swoje rzeczy w samochodzie. Sven nie wiedział. Potem zastanawialiśmy się czy nasz zacny pracodawca ma może jakieś liny aby unieruchomić ładunek. Sven nie wiedział.
Właściwie jedyne co Sven wiedział, to to, że do każdego przenoszonego akwarium trzeba ubrać CZTERY pary jednorazowych rękawiczek. Żeby broń boże nie dotknąć czegokolwiek bez CZTERECH par lateksowych ochraniaczy. Bo tylko CZTERY pary rękawic ( nie trzy, ani nie pięć) zapewnią sterylne warunki wężom. (wcześniej, wysłuchaliśmy wykładu z biologii i profilaktyki zwierzęcej, jak nie przenosić zarazków z jednych na drugie – generalnie wiecie CZTERY pary rękawiczek).  Wszystko to w pomieszczeniu, które swoim wyglądem przypominało wysypisko śmieci z wężami.
No i tak znieśliśmy w trzy godziny wszystko, co się dało byle tylko nie musieć ruszać tych akwariów. Dla zabicia czasu (płaca za godzinę) chłopaki nawet raz znieśli a potem wnieśli z powrotem na górę pustą szafę, byle tylko nie dotykać akwariów. I wtedy trzem z nas się przypomniało, że gdzieś bardzo się spieszą i w ogóle to są spóźnieni i zostawili Svena z tym chujami mujami  i dzikimi wężami w połowie roboty. Wtedy Sven popatrzył na mnie takim proszącym wzrokiem.  No i zostałem. Ja, Sven, Zielona Mamba, 3 pytony, 2 tajpany,4 coś tam, i jeszcze kilka czegoś tam innego,  jak te chuje w połowie przeprowadzki. A jako, że z całego towarzystwa tylko Sven i ja mieliśmy ręce (w CZTERECH rękawiczkach) to nosić musieliśmy sami. 

Sven mówi : - Otwórz akwarium i wsadź do środka żarówkę grzewczą, tą starą gazetę, i stary kubek, to mi się przyda
. Ja na to : -  Ale Sven tam w środku jest wąż, na szybce jest znaczek, że jest niebezpieczny, może nie powinienem otwierać tego akwarium. ( A w myślach – Na chuj Ci ta stara gazeta).
Sven: – spoko on jest w tym małym domku w rogu akwarium i z niego nie wyjdzie, otwieraj śmiało. Aha na pewno masz CZTERY pary rękawiczek?
Ja: – Na pewno! (w myślach – sam se kurwa wkładaj te jebane rękawiczki).
Sven: – No już szybko czas to pieniądz! Ja mam na sobie rękawiczki od innego węża i nie mogę dotykać tego akwarium.
Ja: – Sven, ale ten domek się cały rusza a w dodatku unosi się dach. Ten wąż na mnie patrzy. (a w myślach - Ja pierdole! Ratunku!)
Sven – O rzeczywiście, to zrób to szybko, tylko uważaj żebyś nie zabrudził rękawiczek przy otwieraniu Akwarium. I nie przestrasz go, one mają bardzo słabe nerwy. Poza tym  Zarazki przenoszone drogą kropelkową, mogą być bardzo niebezpieczne, dla tajpana pustynnego, jego układ immunologiczny nie jest przystosowany, do grzyba, który czasami trapi pytona królewskiego, i taki kontakt mógłby być niebezpieczny. Bo wiesz węże są bardzo … itd. Itd.
Ja: - Sven, czy on Cię kiedyś ugryzł?
Sven: - Tak, ale paraliż zniknął już po trzech godzinach.
Generalnie rozmawiając w ten sposób, znieśliśmy tak pięć różnych Akwariów (z lokatorami) do samochodu i wtedy Sven się zorientował, że w busie nie zmieści się już nawet, szpilka. Wzruszył ramionami i zamknął drzwi od samochodu. Chwile jeszcze zastanawiał się w jaki sposób to jednego transita nie udało się zmieścić  30 akwariów po 300 litrów każde. Może sobie pomylił kubaturę busa z kubaturą tira. Wyciągnął portfel wyjął z niego 50 Euro i wręczył mi do ręki. Na odchodnym dorzucił jeszcze, że w przyszłym tygodniu będzie musiał przyjechać po resztę i w razie czego będzie dzwonił .

Na wszelki wypadek, wyłączyłem telefon.
Leo
Foty z wujka Googla

czwartek, 15 listopada 2012

Bajki o bogatych Niemcachh




Bajki o bogatych Niemcach
W Europie panuje przeświadczenie, że każdy Niemiec to bogaty Niemiec, że nad Renem Euro się leją strumieniami, rosną na drzewach, a w najgorszym razie przynosi je Bocian (mi do tej pory nie przyniósł). Powoduje to, że wszyscy regularnie wyciągają do nich rękę zakładając, że ten bogacz (nazwijmy go Klaus) coś w tą rękę wsadzi. Tymczasem, opowieści o wielkich majątkach, willach z Basenami, prywatnych odrzutowcach można między bajki włożyć. Znam tu już kilku Niemców i żaden specjalnie majętny nie jest.
Klaus ma i owszem wielkiego mercedesa, kilka tys. na koncie i wielki dom. Ale to nie bierze się z niczego, on na to wszystko oszczędza. Niemcy żyją nad wyraz skromnie, jedzą najtańsze jedzenie, ubierają się w byle jakie ubrania i kupują najchętniej na wyprzedażach,  odnoszą butelki do sklepów, segregują odpadki, żeby nie płacić za wywóz, siedzą w domu po ciemku (szkoda świecić). Często zimą nawet nie otwierają okien, żeby nie tracić ciepła, bo za to wszystko trzeba płacić, a Klaus płacić nie lubi.
No bo i z czego ma płacić, gdy państwo na wstępie odcina mu połowę pensji na podatki. Potem dochodzą rachunki, wynajem, telefon, internet, raty. (bo tu mało kto ma mieszkanie na własność). Po odliczeniu wszystkiego zostaje mu tych Euro bardzo niewiele. A tu jeszcze codziennie słyszy w radiu, że znów trzeba będzie pożyczyć grekom (Janis), lub wyrównać Hiszpanom (Juan Rodrigoo). Efekt to jeszcze większa frustracja i zaciskanie pasa. Kupować trzeba z głową, rzeczy mają być porządne, długotrwałe i najlepiej niezniszczalne. Aha no i oczywiście niemieckie. Klaus wszak jest patriotą. Taki stan rzeczy to efekt bardzo drastycznych reform, jakie kilka lat temu wstrząsnęły Klausem i resztą jego ziomków. Dzięki nim, Niemcy dziś nie borykają się z problemami jakie ma reszta Europy, ale coś kosztem czegoś. Klaus nie jest już krezusem, nauczył się oszczędzać i dziś widzimy tego efekty. On ciągle ma, gdy reszcie już dawno brakło. Problem w tym, że w Europie podobna umiejętność mają może jeszcze Sven, Ole, Johann, i Matti Hauttaneki. Natomiast Paolo, Rodrigo, Manuel, Janis i Św Patryk, już tego nie potrafią.
 A ponieważ przeciętny Klaus nie wydaje, to musi to za niego robić państwo. Żeby Klausowi żyło się lepiej,  państwo inwestuje, pomaga, dopłaca, zwraca, zachęca, organizuje. Ale to wszystko kosztuje, więc Klaus i tak za to płaci w ogromnych podatkach. I tu dochodzimy do tego dlaczego Klaus nie lubi Hasana. Bo Hasan mieszka w Niemczech już długo, ale nie pracuje i nie płaci podatków za to od klausowego państwa ciągle coś chce.  Niestety Klaus ma w konstytucji napisane, że państwo jest opiekuńcze, wiec państwo daje Hasanowi, żeby miał. A Hasan kupuje wielkiego mercedesa i płodzi małe Hasanki. I teraz i Klaus i Hasan mają Mercedesa. Na to patrzy z boku taki Lech (szukałem jakiegoś polskiego imienia i takie mi się skojarzyło) i wydaje mu się, że w Niemczech żyje się lepiej, bo wszyscy mają Mercedesy. Pakuje się i jedzie po tego Mercedesa, a tu ni ma. Trzeba sobie zarobić i po oszczędzać.


No ale z drugiej strony, przeciętny Klaus wie co to ekonomia i rozumie, że jeżeli on nie wyda, to ktoś inny nie zarobi, a jak ktoś nie zarobi, to zbankrutuje, a jak już zbankrutuje, to trzeba będzie na niego płacić i efekt będzie taki sam. Więc Niemcy wydają, pod warunkiem, że na produkcie będzie napisane made in Germany. I tu jest szansa dla Lecha, bo to co ma napisane Germany, jest w rzeczywistości robione w Polsce, czy na Węgrzech.
Poza tym, Klaus ciągle pracują, bo jak długo pracują, to mniej wydaje. A jak akurat nie pracuje, to stoi w korku na autostradzie. Ja się zastanawiam, czy te korki i remonty, to nie jest przypadkiem celowy zabieg rządu, aby zmusić ludzi do niewydawania pieniędzy. Bo zanim Klaus dojedzie z Frankfurtu do swojego domu, to sklep Muhammada będzie już zamknięty i Klaus wtedy nie wyda. A jak nie wyda, to  zostawi w banku, a jak zostawi w banku, to bank te pieniądze pożyczy np. Grecji czyli Janisowi. A jak już pożyczy, to Janis je wyda, bo ma dużo czasu. A ma czas bo nie pracuje, bo nie ma już gdzie. Niby bez sensu, ale nie tak do końca.  Janis nie wyda na greckie (bo greckie to są dziś tylko oliwki), tylko kupi niemieckie (bo najlepsze, a Grecy byle czego nie kupują). No i jak kupi niemieckie to Klaus zarobi, chociaż sam musi na to pożyczyć. Trochę to zagmatwane, ale nie martwcie się, Niemiec na tym nie straci. To znaczy nie tracił, aż się wszystko przewróciło. Teraz Klaus, Hasan, Muhammad i Lech mają problem, okazało się, że ten system niewydawania, będzie bardzo kosztowny i trzeba będzie w końcu wydawać.
Niemieccy specjaliści obliczyli, że utrzymanie Grecji będzie kosztowało 78 mld Euro, natomiast jej wyrzucenie z UE - 75 mld Euro. (naturalnie gro tej sumy będą musieli zapłacić właśnie Niemcy, czyli Klaus i Klaus w imieniu Hasana) Czyli w zasadzie wszystko jedno czy się tego Janisa wyrzucić czy nie. Obliczywszy dalej wyszło, że teraz na ratowanie Grecji, każdy mieszkaniec (zarówno Klaus, jak i Hasan, Muhammed i Lech)  Niemiec, będzie musiał przeznaczyć 800 euro rocznie. To naprawdę pokaźna suma, której Klaus mógłby sobie spokojnie nie wydawać stojąc w korku na autostradzie.  
A wszystko to wina Tuska.


L
Foty z Googla

piątek, 19 października 2012

verboten





Jak nie wiadomo o co chodzi to na pewno jest to Verboten.
Verboten, verboten, alles ist verboten. Gdziekolwiek w Niemczech przyjdzie ci zamieszkać lub poruszać, zawsze prędzej czy później trafisz w końcu na to popularne tutejsze słowo. Ten przymiotnik łączy się w niemal każdym zagadnieniem życia czy pracy. Więc gdy tylko czegoś nie wiesz, możesz z góry założyć, że to coś jest verboten. I prawie na pewno takie właśnie będzie. Tak samo, gdy czegoś nie jesteśmy pewni, to na wszelki wypadek używamy wtedy słowa verboten. To słowo klucz, który zamyka wszystkie niepotrzebne drzwi, ograniczając nam wszelki wybór i pozwalając nam kierować się jedyną słuszną ścieżką. Ja, wchodząc tylko do swojego mieszkania, po drodze na klatce schodowej mijam przynajmniej trzy tabliczki z napisem verboten. A co ma powiedzieć ktoś, kto ma odwagę wybierać się na miasto.
Ze słówkiem verboten się nie dyskutuje, nie podważa, ani nie szuka obejścia. Jak już ktoś nam raz zasygnalizuje, że coś jest verboten to mamy obowiązek to zrozumieć i powtarzać wszystkim dookoła – verboten, das ist verboten. Nie ważne co, nie ważne jak, ważne że verboten.  To koniec dyskusji szlus.  A wiecie co jest najciekawsze, że tu wszyscy tego słowa przestrzegają. I wszystkim żyje się lepiej. My ludy wschodu to zawsze jak coś jest verboten, to mówimy, że wcale takie nie jest, albo że nikt nam nie będzie niczego verboten.  I to swoje verboten to sobie może wsadzić tam gdzie słońce nie dochodzi.

Warto też zauważyć, że dla samych Niemców verboten jest ważne tylko w Niemczech. Gdy tylko opuszczą swą mlekiem i verboten płynącą krainę, ich pojmowanie verboten się mocno ogranicza. Ich stanowczość opada i to co powinno być normalnie verboten może w nowej zagranicznej rzeczywistości wcale dla nich takie nie być.
Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś Cię przyłapie na czymś verboten. Możesz być pewien że zwróci Ci uwagę, (powie wtedy verboten! Ty zrobisz niewinną minę i spytasz verboten?, w odpowiedzi zobaczysz spojrzenie pełne politowania i wyciągnięty palec kierujący się w stronę napisu verboten). A wiecie verboten może być po prostu wszystko: hałasowanie, płakanie, palenie, parkowanie, jeżdżenie, śmianie się mówienie, odzywanie, zbliżanie a nawet tańczenie Swinga. Gdzieniegdzie nawet całowanie jest Verboten. To spowodowało takie poruszenie wśród niemieckiej opinii publicznej, że co nienajlepsi artyści napisali nawet piosenkę, przypominającą,  że całowanie jest verboten.
Strach przed verboten jest tak ogromny, że kilka dni temu na drzwiach frontowych naszego bloku jakieś dwie studentki napisały wiadomość, że organizują huczną imprezę i bardzo proszą o nie denerwowanie się hałasem w czasie ciszy nocnej. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że impreza odbywa się dwa bloki dalej. Co gorsza nakleiły kartkę papieru na drzwiach na których jest wyraźnie verboten naklejanie informacji.  W dodatku verboten jest tak zakorzenione w umysłach zaodrzan, że choć ta huczna impreza odbywa się w chwili gdy piszę te słowa, żaden hałas do nas nie dochodzi. Bo Hałas jest verboten i sam o tym dobrze wie.
Z drugiej strony takie verboten to bardzo dobra rzecz. Dzięki temu nie ma w Niemczech takich problemów jak w Polsce, że jakiś podstarzały profesor filozof czy inny matoł zarzuca na łamach gazety w swoim felietonie, że matki wózkowe siedzą mu cały czas pod balkonem i drą się w niebogłosy. W Niemczech jest kilka verboten, które to spowodują że taka sytuacja nie może mieć miejsca. Po pierwsze krzyki i hałas są verboten, po drugie łażenie po trawniku pod balkonem jest verboten, po trzecie nie ma w Niemczech dzieci, po czwarte nadmierne siedzenie na balkonie może spowodować podrażnienie skóry u starego profesora i jest verboten, po piąte skalanie dobrego imienia matek w prasie jest również verboten. W ten sposób życie jest prostsze. Pod warunkiem, że wszyscy przestrzegają tego co jest verboten.


Niemcy mają też nieco inne niż reszta Europejczyków (nie mówię tu o Skandynawach) pojmowanie słowa „Nie”. Dlatego na czas pobytu w Niemczech zaczęliśmy rozróżniać na dwa rodzaje „Nie”. Tak więc mamy „Niemieckie nie” które po prostu znaczy… nie i już (choćby skały srały), jest to prosty przekaz przeczący, który raz wypowiedziany nie zmienia swojego znaczenia. Fundamentalne ostateczne nie (często używane już na początku zdania) od razu jasno stawia sprawę. Mówię „nie” a po mnie choćby potop.
Mamy też „polskie Nie” – które znaczy mniej więcej: nie powinienem, nie jestem przekonany, ale nie zaprzeczam, zapytaj mnie jeszcze raz. Polskie „nie” trzeba powtarzać wielokrotnie  co i tak nie zawsze daje oczekiwany efekt. Najlepiej różnicę widać na ulubionym polskim pytaniu – „No jak to? z nami się nie napijesz?” Niemiec wtedy odpowiada „Nie” i uważa rozmowę za zakończoną. Nie rozumie, że u nas Słowian to dopiero początek dłuższej konwersacji, wymiany uprzejmości, pewnego rytuału kończącego się najczęściej opróżnieniem całej proponowanej flaszki i kilku kolejnych. Na prosto zadane pytanie nie wypada tak od razu się zgadzać albo nie. Trzeba trochę to po celebrować, trochę przedłużyć, zastanowić się nad tym i dopiero następnie przechodząc od słów do czynów wyrazić swoją zgodę lub potwierdzić sprzeciw.
Niemcy tego nie potrafią. Jeżeli pani w okienku w urzędzie finansowym mówi, że się czegoś nie da, albo nie można. To choćbyśmy przy niej stali cały dzień i truli dupę to ona już zdania nie zmieni. U nas taka sama pani by zadzwoniła do pani Grażynki z pokoju obok, przekartkowała protokół, pogrzebała chwile w komputerze (spojrzała w pasjansa). Po czym z rozbrajającą szczerością powiedziała że nie jest pewna i że trzeba się udać do kierownika Pietrasińńskiego, który akurat ma L4 i siedzi w sanatorium w Piwnicznej. I że najlepiej dzwonić później (bo na pewno ktoś odbierze i będzie wiedział lepiej). Innymi słowy też nic nie załatwimy, ale pani z okienka wraz z panią Grażynką z pokoju obok i panem kierownikiem Pietrasińskim (chwilowo na urlopie zdrowotnym) spędzą lepiej czas, próbując nam pomóc w sprawie niemożliwej.  W Niemczech wszystko trwa ok 2 sekund. NIEEEEEE!!! i koniec. Takiej pani wtedy nie przekonujemy już (Ci co próbują nic jeszcze w historii pruskich urzędów nie wskórali). Grzecznie dziękujemy, i przychodzimy następnego dnia do innej Pani, która zajmuje się podobną tematyką i próbujemy jeszcze raz. Jako że w Niemczech wykładnia prawa i przepisów może być różnie interpretowana, inna pani może nam na to samo pytanie powiedzieć tak. I jej tak jest równie ważne jak wczorajsze nie. No chyba że odpowiedź będzie - verboten.
 Leo
foty z Googla