Gdzieś tam za Odrą

Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!

wtorek, 22 stycznia 2013

Kto pije i pali ten niema robali





Dzieciak nawalony jak działo
Widzieliście kiedyś nawalonego sześciolatka? Ja widziałem i jest to wyjątkowo śmieszna kreatura, śmieszy zwłaszcza gdy ten sześciolatek jest waszym synem. Ale spokojnie wbrew utrwalonym w Niemczech stereotypom (Polacy przecież dają wódki dzieciom) wcale nie upiliśmy naszego dziecka. Tzn. no nie my je upiliśmy.
Ale po kolei. Nasze dziecię jedzące niewiele ponad żelki, cukierki i czekoladę, doszło do tego etapu, kiedy dieta cukrowa wpłynęła istotnie na stan jego uzębienia (negatywnie). Nie było wyjścia,  musieliśmy się udać do dentysty. Czyli w mowie Goethego Zahnarzt. (Niemcy na wszelki wypadek nie używają słowa dentysta, żeby obcokrajowcy nie wiedzieli o kogo chodzi).  Dentyści w Niemczech dzielą się na Zahnarzt i Kinderzahnarzt, a każdy kto jadł Kinder czekoladę wie, że kinder to dziecko. My też wiemy, więc do takiego właśnie się skierowaliśmy. Jak się okazało ten stomatolog dla dzieciaków to zupełnie co innego niż taki dla dorosłych.

Człowiek wchodzi do czegoś co przypomina lunapark. Wszędzie pełno zabawek i kangurów (nie wiem dlaczego akurat kangurów, ale było ich tam sporo, więc może to jakaś reguła) . Następnie zasiada się przed biureczkiem recepcjonistki i wypełnia  kilkanaście druków, antraktów i podań. (W Niemczech zawsze trzeba coś wypełniać, coś tam podpisywać). Dziecko w tym czasie bawi się w najlepsze zabawkami. Po odczekaniu w kolejce (w Niemczech zawsze jest kolejka) wchodzi się do sali, w której nie ma ani fotela dentystycznego, ani przyrządów, ani niczego co przypomina w jakikolwiek sposób miejsce do jakiego się udaliśmy (w Niemczech zawsze coś Ci o tym przypomina, ale nie tu). Dziecko kładzie się na kozetce. W suficie jest telewizor, nakłada mu się słuchawki na uszy, zakłada okulary hello kitty na oczy, w rękę podaje zabawkę. Następnie do kozetki pani podsuwa dwie małe szybki, które okazują się rentgenem i robi zdjęcie. Maluch nie przerywa nawet na chwilę seansu płynącego z sufitu. Następnie dentystka bierze rodzica czyli mnie i pokazuje na zdjęciu co czeka naszą pociechę i mimo, że ponoć dentyści dla dzieci są za darmo, podkreśla nam wszystkie dodatkowe koszty, które koniecznie powinniśmy ponieść, by mleczaki naszej pociechy były trwałe i służyły mu  przez najbliższe 50 lat.
Ja jako osoba skąpa i podła postanowiłem jednak  nie robić dziecku koronek z diamentu, ani nie wysadzać szczęki złotymi okuciami (wersja ekstra plus 174,30 euro) i ograniczyliśmy się do wersji standard i koloru białego (refundacja). Daliśmy się jednak namówić na - uwaga nazwa jest autentyczna - „Magiczny soczek” (plus 120 euro), który pozwoli dziecku przeżyć bezstresowy zabieg dentystyczny. Na pytanie czy ja też dostane soczku, pani kompletnie zdezorientowana odpowiedziała, że przecież tam jest valium. Dowcip odbił się z hukiem, a soczku i tak nie dostałem.


Pani anestezjolog dała się napić nielatowi  „magicznego soczku” i kazała chwile poczekać. I wtedy zaczęła się zabawa. Proces dentystyczny polegał na tym, że w ramach zabiegu dwie panie prawie dentystki odegrały teatrzyk kukiełkowy nad nawalonym dzieciakiem, który w okularach przeciwsłonecznych (hello kitty) oglądał równocześnie bajki z sufitu. W międzyczasie pani główna dentystka, machnęła szybko znieczulenie i sieknęła trzy borowania naśladując równocześnie świnkę, pieska i coś tam jeszcze. Wszystko trwało 42 minuty, o czym zostaliśmy dokładnie poinformowani. Nie wiem jak panie spisały się pod względem medycznym, ale aktorsko były naprawdę niezłe. Zwłaszcza, że dentystka prowadząca w przerwach między chrum chrum a hau hau udzielała wyjaśnień rodzicom.
 Ale co ważniejsze, faza dziecka trwała jeszcze dobre dwie godziny. Magiczny soczek czyli coś na kształt głupiego Jasia, valium i gazu rozśmieszającego razem wziętych (wnioskuje po cenie). Działał na Krzysia mniej więcej jak ciasteczka z haszem na mnie. Była pełna dezorientacja, czyli kompletny brak sensu decyzyjnego. (Krzyś, ubierz buty – efekt Krzyś ubrał kurtkę plus tępy Uśmiech). Halsowanie kończące się upadkiem. (tato chyba się poślizgnąłem, rzekł Krzyś ryjąc buzią w śnieg mimo że stał w miejscu, też tępy uśmiech tym razem mój). Były też wyzwania egzystencjonalne typu: Krzyś co robisz? Nic  tato, siedzę pod łóżkiem i ustanawiam rekord siedzenia pod łóżkiem. Nie zabrakło też wrażeń magicznych. Tato ten dom się do mnie zbliża, jest coraz bliżej i bliżej. Ale to wszystko nic w porównaniu z błogim uśmiechem półgłówka  nie schodzącym z jego twarzy przez pół dnia. Jest fajnie tato. Krzyś a co Ci się najbardziej podobało u dentysty? Jak to co, Odsączanie, bo nie musiałem sam przełykać.
Widzisz Krzyś tak się właśnie czuje tatuś jak wypije trochę za dużo wódeczki  - próbuje mu tłumaczyć, mając nadzieje, że zaistniałe efekty, pozwolą czasem dziecku spojrzeć z większa wyrozumiałością na tatusia pod wpływem. Aha tato (uśmiech), a gdzie hehe my właściwie idziemy hehe. Dobrze, że hehe mi kupiłeś to uczulenie (chodziło o znieczulenie). Po czym padł po raz kolejny na ziemię. Tak właśnie moje dziecko nawalone jak messerschmidt zapamiętało, a raczej nie zapamiętało swojej pierwszej wizyty u dentysty, przepraszam Kinderzahnarzt. 
Leo
 foty z Googla

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz