


Ja rozumiem, że są ludzie uzdolnieni, że łapią języki w mig,
pamiętają słowa, mówią gramatycznie, ale bez jaj, zawsze to jednak słychać,
zawsze gdzieś tam pomylą końcówkę, albo coś. Mama koleżanki pochodzi z Filipin,
ale od jakiś 30 lat mieszka w Niemczech, jest żoną Niemca, matką Niemki,
koleżanką innych Niemek. Cały czas komunikuje się po niemiecku. Ale gdy
przyszło do kupowania samochodu, i całą rodziną poszli wybierać upragniony model
Opla, Filipinka zamiast powiedzieć, że musi
się przespać z decyzją do jutra, powiedziała, że koniecznie chce się
przespać z panem dilerem. W dodatku w ogóle nie zorientowała się co
powiedziała, do póki córka nie zrobiła ogromnych oczu i spytała mamusi czy ona
tak zawsze negocjuje zniżki.
Z żalem stwierdzam, że ja do tych uzdolnionych językowo nie
należę. Niby coś tam rozumiem, niby umiem sklecić jakieś zdanie w urzędzie, ale
co z tego gdy nie rozumiem odpowiedzi. I to nie tylko w Niemieckim. Podobne
problemy mam z pozostałymi językami, jakich miałem przyjemność się w życiu
uczyć. A jak sytuacja na polskim rynku pracy będzie się rozwijać tak wspaniale
jak obecnie, to nie wykluczone, że za kilka lat będę się musiał uczyć na
przykład francuskiego. To dopiero będzie dramat.


Ponoć jednak pradziadek z drugiej strony rodziny, siedząc 4
lata w oflagu na Węgrzech, nauczył się
mówić perfekcyjnie po Węgiersku i Niemiecku. Niestety ta cech w genach okazała
się regresywna, i na mnie nie przeszła. Szkoda.
Ale przejdźmy do faktów. Od kilku tygodni uczęszczam znowu
na niemiecki. Po znajomości i przychylności nauczycielki Eleni, która jest greczynką,
bynajmniej nie niemką (co jest średnio co 10 minut wyraźnie podkreślane), wolno
mi było dołączyć do grona naukowców z całego świata, którzy w przerwie między
budową bomby atomowej, i mieszaniu wirusa eboli z kwasem chlebowym, doskonalą
swoje zdolności lingwistyczne w tym jakże pięknym języku. Tu muszę z radością
przyznać, że części z nich również ten język idzie jak krew z nosa. Najlepsi są
Azjaci (ci z daleka), którzy próbują przerobić swoje toniczne dźwięki na język
Goethego. Mimo, że gramatycznie poprawni, są kompletnie nierozpoznawalni dla
ucha. Tzn., oni czytają, i ja widzę co czytają, a jednak nie brzmi to zupełnie jak
to co ja myślę, że czytam. W efekcie, nauczycielka musi po nich zawsze powtórzyć,
żeby reszta grupy wiedziała o co chodzi (znaczy o co jej chodzi, bo o co chodzi
Azjatom z reguły nie wiadomo) . W ten sposób lekcje nabierają nieco kolorytu. A
po zajęciach wszyscy swobodnie przechodzą sobie na angielski. (ten też w wersji
azjatyckiej jest kompletnie niezrozumiały).

Niemniej jednak dalej nie wiem i bardzo nad tym ubolewam
dlaczego każde nowe niemieckie słówko wchodzi prawym uchem a wychodzi lewą
dziurką od nosa. Kurde, jestem w stanie zapomnieć nawet najprostsze słowo (nie
mówiąc już o jego odmianie), a równocześnie pamiętam daty, i miejsca bitew
wojny 30 letniej. Gdzie tu jest jakaś logika. Obawiam się, że nawet jeżeli przyszłoby
mi spędzić tutaj najbliższe 40 lat, (co nie jest wskazane dla zdrowia
psychicznego), to kupując kiedyś jedenastą generacje Opla Astry, również zaproponuje panu
sprzedawcy wspólną noc, miast prosić go o chwile zastanowienia.
Leo