Lounge i inne zjawiska lotniskowe
Podróżowanie samolotem to czasami naprawdę ciężka sprawa.
Zwłaszcza gdy zdarzy nam się międzylądowanie we Frankfurcie. Problemem nie jest
nawet sam rozmiar lotniska (z jednego gate`u do drugiego trzeba drałować ponad godzinę),
ale jego nieprzewidywalność. Tylko tu może się zdarzyć, że strefa odlotów „Z”
znajduje się nad strefą „A”. Natomiast strefa „C” należąca do terminalu 1 tak
naprawdę znajduje się w terminalu 2. W dodatku literę „Z” czyta się w języku
niemieckim jak literę „C”, a oba terminale są od siebie bardzo oddalone.
Wszystko to sprawia, że na lotnisku , z którego codziennie startuje i ląduje ponad 700 samolotów, bardzo łatwo
jest się zgubić. Nie dziwi więc widok ludzi biegających z obłędem w oczach i
szukających własnego samolotu.

Znani są z tego
zwłaszcza Polacy, którzy z natury nie lubią pytać o drogę, bo to nie męskie i w
dodatku trzeba to zrobić w obcym języku. Zupełną odwrotnością są Niemcy, którzy
dla odmiany pytają każdego osobnika ubranego w uniform (nie ważne jaki, ważne
że uniform). Pytają o wszystko zatrzymując się przy tym co dwa metry i
powtarzając każdą informacje po dwa razy.
Są jednak chlubne wyjątki. Siedzę sobie kiedyś i widzę jak w moim
kierunku lewituje polka koło 50-tki. Skąd wiem, że Polka? Tradycyjnie rudy
tapir, torba podróżna zamiast walizki, z tyłu zdominowany niepewny maż w
białych skarpetach obutych w sandały. Naturalnie wąsy na Małysza. Zbliża się do
mnie rzeczona matrona, na czole widzę zmarszczkę oznaczającą zwiększony wysiłek
intelektualny. Mówię w języku ojców –
Dzień
dobry, jak mógłbym pomóc? Zamiast pozdrowienia, pani podróżna wypowiada coś
w stylu –„
Łer ist gejt … Yyyy… trzydzieści
sześć – z polska angielskie zdanie kończy. Odpowiadam grzecznie, że dalej
prosto a potem w prawo. Pani rzuca jeszcze coś w stylu „
senkju” i odchodzi w wyznaczonym kierunku, trzymając na uwięzi
męża. Po paru sekundach się zatrzymuje i odwraca w moją stronę i mówi –
Aha…- po czym idzie dalej.

Ale zdarzają się i miłe historie. Raz trafiła mi się pani,
która na swoje nieszczęście, a moje szczęście wyszła poza strefę
bezpieczeństwa, wraz z swoją walizką. Przy ponownej kontroli okazało się, że
niestety jej bagaż ma nadwagę. Zrezygnowana wyciągnęła nadmierne dwa kilogramy
w postaci niezłej brandy i wręczyła ją mnie. Obiecałem wypić jej zdrowie i w
najbliższym czasie zamierzam spełnić obietnicę.
W ogóle praca na lotnisku pozwala nabrać pewnych spostrzeżeń
narodowych. I nie chodzi tu wcale o stereotypy, albo uprzedzenia. Po prostu w
wielu sprawach się różnimy. Na przykład Hindusi lubią powtarzać każdą
zasłyszaną odpowiedź trzy razy. Nie raz nie dwa, ale zawsze trzy. – Przykro mi, ale nie ma pan uprawnień , aby
wejść do tej Lounge – tłumaczę grzecznie pasażerowi z Bombaju. – Aha czyli nie mogę wejść – komentuje on.
– Tak, zgadza się – potwierdzam ja. – Czyli nie mam wejścia – stwierdza ponownie
jegomość. – Jawohl – mówię mu. – I na pewno nie mogę tam się dostać –
drąży? – Na pewno – rozwiewam trzeci
raz jego wątpliwości. On się wcale nie kłuci, on po prostu grzecznie się pyta.
Problem jedynie w tym , że tych hindusów jest na świecie koło miliarda i ci
którzy podróżują, robią to często przez Frankfurt. Trzeba więc się stale powtarzać.
Odwrotni są za to Niemcy. Oni lubią dyskutować, mimo że wiedzą iż nic nie wskórają.


W ogóle może warto wyjaśnić, co to są te całe Lounge. Bo
pewnie niektórzy z was nie podróżują business class i nie wiedzą. Otóż jest to
taka poczekalnia dla bogatych. Można tam posiedzieć w fotelu i napić się
darmowej kawy albo coca coli. Naprawdę nic specjalnego. Jest jednak pewien typ
ludzi (w Europie Zachodniej, Arabii i Azji Wschodniej), którzy mają w zwyczaju
wydawać na bilety cztery razy więcej niż inni. W zamian dostają kilka
przywilejów, o których my maluczcy możemy tylko pomarzyć. Mogą na przykład wejść
pierwsi do samolotu, co jest baaardzo
ważne zważywszy, że miejsca są numerowane. Innym niesamowitym udogodnieniem
jest to, że dostaną posiłek jako pierwsi i nawet lampkę szampana na dłuższych
trasach. Same plusy warte przepłacania za bilet. Jest jednak jedna rzecz, warta
takich poświęceń. To chwila kiedy owi bogaci wchodzą sobie do Business Lounge.
Wyciągają wtedy swoją Srebrną kartę Star Alliance a co bogatsi nawet złotą i
głośno ją pokazują wszystkim wokół ekonomicznym, by następnie wręczyć ją mnie.
Ja ją przeciągam przez skaner i wpuszczam (albo nie) do ziemi obiecanej darmową
kawą i mlekiem płynącą. Ach to zażenowanie w ich nadętych oczach, gdy okazuje się,
że ich noszona w portfelu od trzech lat karta, jest nieaktualna. Nie pomagają tłumaczenia
, że nowa karta została w domu, albo że ktoś ją zgubił, mimo że przecież on
jest Frequent Traveller. -
Przykro mi ale
jesteśmy w Niemczech! – odpowiadam w takich przypadkach
– dla nikogo nie ma wyjątków. Jak więc
widzicie, moja praca daje wiele satysfakcji.

Wiec tak sobie siedzę i wpuszczam (go sir) albo nie
wpuszczam (no go sir). Czasem nawet któryś z pracowników lounge mnie poczęstuje
herbatą, albo ohydnym curry wurst , stąd wiem, że strasznym syfem częstują
nadętych bogaczy . Praca jest taka ciężka, że w międzyczasie właśnie piszę te
słowa, tylko co chwilę ktoś przychodzi i mi taką złotą kartą po oczach świecić
. Stąd tekst ten może wydawać się nieco nie spójny, gdyż bogate mendy mi stale w pisaniu przeszkadzają.
Czasem jednak mamy pewne niespodzianki . Zwłaszcza, gdy
trzeba zrozumieć kogoś, kto całe życie zajada ryż pałeczkami. Wiem, że może i
mnie czasem ciężko zrozumieć, ale prawdziwe schody są z chińczykami. Przychodzi
taki do mnie i mówi „Pipi Kaka”.
Patrzę na niego, facet w najdroższym szytym na miarę garniturze, a mówi do mnie
po niemiecku „Siusiu Kupka”. To mu pokazuje najbliższą toaletę i mówię, że
siusiu tam się robi, bo takie mamy zwyczaje w jewropie od czasów Marco Polo. A
on do mnie pipi kaka, ale nie toaleta. Pokazuje mu, że po chińsku nie
fersztejen. A on wyciąga czarną kartę (kaka) z napisem Priority Pass (pipi) i
mi pokazuje. Strasznie się obaj ucieszyliśmy, żeśmy się wreszcie dogadali. Po
czym zablokowuję mu drogę i mówię „no go”.
Bo czarna karta to wcale nie srebrna ani nie złota. A przecież ordung muss
sein. Nie było happy endu.


Przed chwilą wpuściłem Dunkę, której ktoś wpisał na karcie
pokładowej „Goril” zamiast imienia. No chyba, że to rodzice byli tacy zabawiani.
Wczoraj za to przyszła baba, która mi tłumaczy, że w Loungu ludzie dotykają
jabłek a potem je odstawiają z powrotem na stół, a to jest strasznie nie
higieniczne. Krytykę przyjąłem jednym uchem a wypuściłem drugim. W końcu ja tam
nie jadam.
Mimo wszystko polecam pracę
na lotnisku. Jest się gdzie przejść, człowiek ma się gdzie zgubić, ma komu w
kółko po powtarzać ( co właśnie w tej chwili robie jakiemuś azjacie) i jeszcze
można komuś na złość zrobić. Co za zabawa!
Leo