Hindusa zatrudnię od zaraz

W polskiej prasie często się słyszy jak to za Odrą poszukują rąk
do pracy. Jak to w kraju mlekiem i piwem płynącym, praca leży na ulicy i
wystarczy brać i bogacić i ociekać tłuszczem spod golonki. Ludziom wydaje się,
że tu Mercedesy rosną na drzewach, a pralki Boscha rozdają za darmo na ulicach.
Ci sami ludzie głosują potem na Krula
Korwina, bo przecież taki odpowiedzialny eurosceptyczny europejczyk, godnie
będzie reprezentował ich na salonach. Należało więc sprawdzić jak to jest z tą
pracą w Dojczlandzie.



Kilka dni temu miałem okazje zobaczyć, jak wyglądają targi pracy
w Niemczech. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie, zaważywszy, że wcześniej
kilka razy byłem na takich targach w Polsce. Różnica jest niesamowita. Na coroczne
targi pracy w Darmstadt przyjeżdżają przedstawiciele wszystkich liczących się
firm w kraju. W ogromnym centrum konferencyjnym (marmury, lustra, futurystyczne
przestrzenie), jest tak wiele firm, że swoje stanowiska muszą pokazywać
rotacyjnie by starczyło miejsca dla wszystkich. Dla porównania, miejsce
krakowskich targów czyli niewielka i mocno wysłużona hala sportowa TS Wisła (Przepocony
parkiet, brud, socjalistyczny kunszt) wypełniała się może w połowie. Każdy
wystawca stara się do granic możliwości wykorzystać swój czas na jak najlepsze
zaprezentowanie się ewentualnym przyszłym pracownikom. W małych boksach,
odbywają się prezentacje, dyskusje, można dotknąć produktów, zadać pytanie itp.
Nad Wisłą również były jakby boksy, a raczej stoliczki przykryte zielonym
suknem, na których znajdowało się zwykle kilka cukierków, parę długopisów z
logiem firmy, oraz skserowany folder z adresem e-mail do działu HR. Niby
podobnie, a jednak jest pewna różnica.


Zupełnie inne było też podejście przedstawicieli firm
niemieckich, którzy aż się wyrywali, aby zagadać kogoś, zachęcić do swojej
spółki. Ciężko było przejść spokojnie, bo z każdej strony atakowali cię
naganiacze przesyceni nieprzerwanym entuzjazmem zachęcania do swojej firmy.
Wchodzisz a tu już ktoś, opowiada Ci o przewagach firmy X lidera w dziedzinie
Y, i zachęca do przystąpienia do praktyki w dziale Z. Każdy uzbrojony w krawat,
garnitur i hostessę HaeRowiec dwoił się i troił byś przejrzał listę wolnych
wakatów, szkoleń i pozycji. Dla odmiany, w kraju Polan i Wiślan kilku
znudzonych obywateli korpo siedziało znudzonych na swoich krzesełkach i z
wyczekiwaniem wpatrywało się z zegarki, myśląc tylko – Boże kiedy wreszcie skończy
się ten cały cyrk. Żeby sami się rozróżniali nosili na swoich źle dopasowanych
garniturach kolorowe smycze z logiem firmy. Podobnie jak ich niemieccy koledzy
starali się byś poczuł się wyjątkowo. Wyjątkowo niepotrzebny.


Inne podejście mieli też ewentualni pracobiorcy. W Niemczech Nim
przybyli na teren targów, studiowali wcześniej książkę konferencyjną i z góry
zaznaczali jakie firmy odwiedzą. Książka przedstawiała ofertę kilkuset
podmiotów gospodarczych zebranych w opasły tom. Wiem co mówię bo nosiłem to cholerstwo
kilka godzin nim wreszcie zorientowałem się, że z mojej dziedziny ledwie dwie
firmy są zainteresowane takimi humanistycznymi nieudacznikami jak ja. W Polsce,
lud pracy szukający idzie bardziej na żywioł. A dla wielu ważniejsze od
zdobycia namiarów na firmę, było wydębienie jak największej ilości cukierków,
długopisów i kolorowych gadżetów. Tak zwani pencilhunters, to już praktyka na
krakowskich targach. Taki student nazbiera cienkopisów, by było czym poprawkę
zaliczyć, zagarnie kilka smyczy by było na czym pranie w akademiku powiesić. A
jak jeszcze załapie się na jakieś słodycze i kawę to przez dwa dni jeść nie
musi. Same plusy. Gorzej z wakatami. Gdy pytałem, jeszcze jako ważny pan
dziennikarz, przedstawiciela jednej z obecnych w Krakowie firm (trzy panie
kompletnie nie zainteresowane podchodzącymi pracobiorcami) jakimi ofertami
dysponują. Okazało się, że we trzy oferują 1 (słownie jedno) stanowisko pracy.
Rzeczywiście co one się będą wysilać.

Pisze peany i pieje z zachwytu nad niemieckimi pracodawcami ale
jak sami wiecie najlepiej zawsze na końcu musi być jakieś „ALE”. Nie inaczej
tym razem. Pracy jest pełno, pod jednym wszak warunkiem. Koniecznie musisz być
informatykiem, programistą (to podobno coś innego), lub inżynierem nowoczesnych
technologii. A już najlepiej żebyś był Hindusem, bo oni są ponoć najlepsi.
Faktycznie było ze trzech hinduistów czy też himalaistów i można było odnieść
wrażenie, że żądni tanich programistów, krwiożerczy niemieccy kapitaliści
rozszarpią ich wręcz na strzępy. Naprawdę mi ulżyło. Okazało się że w Niemczech
jestem tak samo nie potrzebny jak w Polsce.
LEO
Foty z Googla