Jak nie wiadomo o co chodzi to na pewno jest to Verboten.


Ze słówkiem verboten się nie dyskutuje, nie podważa, ani nie
szuka obejścia. Jak już ktoś nam raz zasygnalizuje, że coś jest verboten to
mamy obowiązek to zrozumieć i powtarzać wszystkim dookoła – verboten, das ist verboten.
Nie ważne co, nie ważne jak, ważne że verboten.
To koniec dyskusji szlus. A
wiecie co jest najciekawsze, że tu wszyscy tego słowa przestrzegają. I wszystkim
żyje się lepiej. My ludy wschodu to zawsze jak coś jest verboten, to mówimy, że
wcale takie nie jest, albo że nikt nam nie będzie niczego verboten. I to swoje verboten to sobie może wsadzić tam
gdzie słońce nie dochodzi.
Warto też zauważyć, że dla samych Niemców verboten jest
ważne tylko w Niemczech. Gdy tylko opuszczą swą mlekiem i verboten płynącą
krainę, ich pojmowanie verboten się mocno ogranicza. Ich stanowczość opada i to
co powinno być normalnie verboten może w nowej zagranicznej rzeczywistości
wcale dla nich takie nie być.
Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś Cię przyłapie na czymś verboten.
Możesz być pewien że zwróci Ci uwagę, (powie wtedy verboten! Ty zrobisz
niewinną minę i spytasz verboten?, w odpowiedzi zobaczysz spojrzenie pełne
politowania i wyciągnięty palec kierujący się w stronę napisu verboten). A
wiecie verboten może być po prostu wszystko: hałasowanie, płakanie, palenie,
parkowanie, jeżdżenie, śmianie się mówienie, odzywanie, zbliżanie a nawet
tańczenie Swinga. Gdzieniegdzie nawet całowanie jest Verboten. To spowodowało
takie poruszenie wśród niemieckiej opinii publicznej, że co nienajlepsi artyści
napisali nawet piosenkę, przypominającą, że całowanie jest verboten.

Z drugiej strony takie verboten to bardzo dobra rzecz. Dzięki
temu nie ma w Niemczech takich problemów jak w Polsce, że jakiś podstarzały
profesor filozof czy inny matoł zarzuca na łamach gazety w swoim felietonie, że
matki wózkowe siedzą mu cały czas pod balkonem i drą się w niebogłosy. W Niemczech
jest kilka verboten, które to spowodują że taka sytuacja nie może mieć miejsca.
Po pierwsze krzyki i hałas są verboten, po drugie łażenie po trawniku pod
balkonem jest verboten, po trzecie nie ma w Niemczech dzieci, po czwarte
nadmierne siedzenie na balkonie może spowodować podrażnienie skóry u starego
profesora i jest verboten, po piąte skalanie dobrego imienia matek w prasie
jest również verboten. W ten sposób życie jest prostsze. Pod warunkiem, że
wszyscy przestrzegają tego co jest verboten.
Niemcy mają też nieco inne niż reszta Europejczyków (nie
mówię tu o Skandynawach) pojmowanie słowa „Nie”. Dlatego na czas pobytu w Niemczech
zaczęliśmy rozróżniać na dwa rodzaje „Nie”. Tak więc mamy „Niemieckie nie”
które po prostu znaczy… nie i już (choćby skały srały), jest to prosty przekaz
przeczący, który raz wypowiedziany nie zmienia swojego znaczenia. Fundamentalne
ostateczne nie (często używane już na początku zdania) od razu jasno stawia
sprawę. Mówię „nie” a po mnie choćby potop.
Mamy też „polskie Nie” – które znaczy mniej więcej: nie
powinienem, nie jestem przekonany, ale nie zaprzeczam, zapytaj mnie jeszcze raz.
Polskie „nie” trzeba powtarzać wielokrotnie co i tak nie zawsze daje oczekiwany efekt. Najlepiej
różnicę widać na ulubionym polskim pytaniu – „No jak to? z nami się nie
napijesz?” Niemiec wtedy odpowiada „Nie” i uważa rozmowę za zakończoną. Nie
rozumie, że u nas Słowian to dopiero początek dłuższej konwersacji, wymiany
uprzejmości, pewnego rytuału kończącego się najczęściej opróżnieniem całej
proponowanej flaszki i kilku kolejnych. Na prosto zadane pytanie nie wypada tak
od razu się zgadzać albo nie. Trzeba trochę to po celebrować, trochę przedłużyć,
zastanowić się nad tym i dopiero następnie przechodząc od słów do czynów
wyrazić swoją zgodę lub potwierdzić sprzeciw.

Leo
foty z Googla