O kupnie i sprzedaży

Kupić używany samochód w Niemczech to małe piwo. Idziesz z
pieniędzmi, kupujesz i po 20 minutach stajesz się właścicielem nowego (starego)
samochodu. Schody zaczynają się w momencie gdy chcesz tym samochodem wyjechać z
parkingu, bowiem auta sprzedaje się bez tablic rejestracyjnych.

Zacznijmy jednak od tego, że używane auta w Niemczech dzielą
się na te zwykłe i na eksport. Te na eksport czyli innymi słowy dla Polaków,
Bułgarów czy Ukraińców nie różnią się niczym oprócz jednej małej (takiej tyciej
tyciej) różnicy. Tych na eksport nie można oddać gdy się okaże, że są
niesprawne. W ogóle prawo Niemieckie dba zawsze o kupujących, dlatego odkupując
od kogoś auto masz prawo oddać je w ciągu kilku miesięcy jeżeli okaże się zepsute.
Innymi słowy masz nadzieje, że pozbyłeś się swojego starego grata, a tu za pół
roku przychodzi klient i mówi, że kołpak mu odpadł, albo skończył się płyn do
spryskiwaczy i on ogólnie pierdoli to twoje auto i chce pieniądze z powrotem. To
oczywiście jest dobre prawo, bo auta mają być sprawne i bezpieczne, a jak już się
takie nie nadaje do użytku to się je złomuje (i dostaje bon na kupno nowego),
albo sprzedaje z klauzulą na eksport.

To oczywiście nie przeszkadza większości kupujących auta
Polakom, bo to co dla Niemca jest niesprawne, po krótkiej wizycie u polskiego mechanika
sprawnieje i można jeszcze parę lat jeździć. Jeżeli oczywiście będziemy umieli wyrobić
sobie tablice rejestracyjne. My zastanawialiśmy się nad polskimi i niemieckimi,
ale po krótkiej symulacji kosztów ubezpieczenia auta w Niemczech (połowa
wartości samochodu), podatku drogowego, przeglądu technicznego i kilku
dodatkowym opłatom, zdecydowaliśmy się na numery krakowskie. Ale wcześniej
trzeba było kupić tzw zjazdówki (tablice tymczasowe).
Mogą być żółte na 5 dni, albo czerwone na
miesiąc. Tych drugich to chyba nikt nigdy nie widział, bo są znacznie droższe a
co za tym idzie kompletnie ignorowane, przez polskich „handlowców”.

Ale po kolei, bo sam proces wyrobienia tablic to prawdziwy
majstersztyk współpracy prywatnego biznesu i państwowej administracji. Ja
robiłem to w towarzystwie Marcusa (czyli Niemca, który sam miał trudności, aby
zrozumieć o co właściwie chodzi). Wygląda to mniej więcej tak. Po jednej
stronie ulicy jest wydział komunikacji a po drugiej prywatne agencje produkcji
tablic. Najpierw człowiek wędruje do agencji (gdzie jest pani co się uśmiecha i
kręci głową), i kupuje ubezpieczenie (mimo, że nie wiadomo na jakie numery
rejestracyjne). 80 euro później człowiek udaje się do urzędu, gdzie stoi w
kolejce i pokazuje akt kupna i ubezpieczenie. Tam pani się trochę uśmiecha i
kiwa głową następnie
wysyła cie do innej
pani. Tamta ogląda ten sam akt kupna (też się uśmiecha, ale już nie kiwa głową),
potem daje świstek papieru i wysyła cię do dziwnego automatu, gdzie wpłacasz 10
euro. Następnie automat kieruje Cię do tej samej pani ci się uśmiechała ale już
nie kiwała głową i ona bierze nasz świstek papieru ponownie ogląda akt kupna i
daje kolejny świstek, na którym są narysowała nasze nowe numery. Z tym kwitkiem
idziemy do tej pierwszej pani co się uśmiechała i kręciła głową, ale nie tej co
kiwała i tej co tylko się uśmiechała) i podajemy świstek (nie ten z automatu,
ale ten od tej
nie kiwającej, ale
uśmiechniętej). Ta kręcąca głową już się nie uśmiecha, ale podchodzi do wielkiej
prasy i w półminuty wybija te numery od tej innej (sam już nie wiem której).
Następnie z numerami udajemy się na górę z powrotem do kiwającej i nie kiwającej
(obie uśmiechnięte) i podchodzimy do tej kiwającej uśmiechniętej a ona nam
nakleja naklejkę na tablice zrobione przez tą kręcącą co przestała się uśmiechać.
Po wszystkim idziemy do tej trzeciej co się uśmiecha i nic więcej i ona daje
nam dowód inblanco. Z dowodem idziemy do pana w recepcji i się pytamy czy to
już, czy że jeszcze musimy tak chodzić. On mówi, że musimy sobie wypełnić dowód
rejestracyjny (jakieś 30 różnych okienek, np. jak jest maksymalna prędkość,
jaki może być nacisk na lewą oś przyczepy jeżeli ją mamy i takie tam ważne
informacje. Jak się czegoś nie wypełni to mandat 200 euro. Po wszystkim Marcus
zawiózł mnie do komisu gdzie wreszcie przytwierdziłem numery i przez 5 dni
mogłem sobie jeździć. Podsumowując całość zajęła godzinę, ale w tym czasie
przeszliśmy ładnych parę kilometrów, na szczęście nie było kolejek. Ale nie
wiem czy umiałbym to sam powtórzyć.


Trochę inaczej sprawa wyglądała w Polsce. (wcale nie jest
łatwiej). Trzeba odwiedzić urząd celny, skarbowy, komunikacji, ubezpieczeniowy,
niektóre nawet dwa razy. Wypełnić kilka rolek papieru, odstać kilka kolejek,
opieprzyć kilka pań w okienkach ( co ani nam nie kiwają, ani nie kręcą ani
nawet się nie uśmiechają). Naturalnie wszystkie urzędy są w różnych częściach
miasta. Ale u nas jest mała różnica. Posłuchajcie… W urzędzie celnym na ulicy -
nad Drwiną. Tak, ja też nie wiedziałem gdzie to jest ani dlaczego jest na końcu
świata. Jest 40 stopni w cieniu,
dopada
nas trzech naganiaczy. Którzy bijąc się miedzy sobą zaczęli ciągnąć nas w różne
strony i mówiąc, że u nich jest najtaniej. W końcu ktoś nas pociągnął mocniej i
wylądowaliśmy w biurze (a właściwie nadbudówce od ciężarówki) i stanęliśmy oko
w oko z kierownikiem. 35 lat, karczycho, tatuaże, i 130 kilo nadwagi, pot
lejący się strumieniami (najpewniej właściciel czarnego BMW), który proponuje,
że zrobi za nas wszystkie formalności
za
200zł. Jako bogaci ludzie z Zachodu zgodziliśmy się. Wystarczyło jeszcze
podpisać 16 różnych upoważnień (u sekretarki, 25 lat z czego rok w solarium,
różowe tipsy, biała miniówa) i voila. Następnego dnia wszystko było gotowe. Jednak
co kraj to obyczaj. Aha … Znowu kupiliśmy Forda
J
L