Sztuka prawie dla każdego
W ramach odchamiania
pojechaliśmy wczoraj do Frankfurtu, aby zobaczyć czasową ekspozycję w Muzeum. Wystawa pod tytułem Schwarze Romantik
od Goi po Maxa Ernsta traktowała mniej więcej o różnego rodzaju potworach,
wampirach, upiorach, demonach szaleńcach widzianych oczyma artystów i
przelewanych następnie na płótna malarskie. Generalnie najbardziej upiorna była
sama cena ekspozycji, która kilkukrotnie przewyższała bilet do Luwru. Ale
pomijając tą małą niedogodność (tego dnia nie było więc obiadu) wystawa było
naprawdę ciekawa. Pod jednym dachem udało się zebrać kilkadziesiąt naprawdę
mrocznych obrazków, które zapadły nam w pamięć. Kilka obrazów i wizji sennych
było naprawdę fascynujących. Do tego można było obejrzeć fragmenty horrorów z
lat 20-tych i 30- tych. Wszystko zagrane w naprawdę fajną całość. A jako, że to
Frankfurt udało się zebrać naprawdę pokaźną liczbę podobno znanych płócien.
Dygresja - z cyklu przemyśleń autora
Generalnie był w moim życiu taki okres, że nie potrafiłem
sobie odpuścić, żadnego muzeum, galerii czy pinakoteki. Jak na złość okres ten przypadł
na czasy liceum, kiedy udało mi się objechać całkiem spory kawałek Włoch,
Francji czy Hiszpanii, a tam jak wiadomo, na każdym kroku, ktoś walił jakieś
landszafty, albo bardziej lub mniej wyraźne podobizny, a te następnie lądowały
w muzeach, by cieszyć oczy tych nielicznych historyków sztuki, których to
jeszcze w jakiś tam sposób obchodzi. I ja wtedy zapierdalałem po tych
wszystkich Muzeach, z których oczywiście nic nie pamiętam. Zamiast tego mogłem
iść na lody w Padwie, czy wypić kawę na placu Św. Marka w Wenecji. Jaki jest
sens wchodzić do Galerii Ufizzich na 45 minut, czy obiec cały Luwr (każdą
jebaną salę) w pół dnia, skoro Mona Liza i tak jest za szybką, i oddziela cię
od niej cały zastęp Japońskich turystów (każdy z przynajmniej jednym aparatem).
Efekt jest taki sam, gdy oglądasz ją na ekranie komputera. No ale dobra, lata
ambicji i biletów zniżkowych bezpowrotnie minęły, teraz wybieram wystawy, które
naprawdę mnie interesuję i próbuje coś z nich wreszcie zapamiętać.
O ile wystawę można polecić z całym sercem, o tyle już znaną
niemiecką gościnność już nie. Trzeba przyznać, że znacznie odbiegaliśmy od
reszty wizytatorów. Po pierwsze sami nie byliśmy w wieku prezentowanych
obrazów, bo znaczna większość widzów mogła spokojnie znać artystów osobiście.
Pomijając kazus wieku i zamożności, mieliśmy jeszcze jeden element, który
ewidentnie nie pasował do reszty wystawy – dziecko. Krzyś nomen omen jeden z
najspokojniejszych sześciolatków w całym okręgu Renu i Menu, od razu wpadł w
oko stójkowym. Ilekroć zbliżał się do jakiegokolwiek obrazu, lub rzeźby, panie
z krótkofalówkami całe drżały. Nie zauważyły chyba faktu, że jak się ma metr dziesięć
w kapeluszu to się raczej nie dosięga obrazów w muzeum. Ale i tak twardo nie
odstępowały nas nawet na krok, gotowe w każdej chwili złożyć nam reprymendę
rodzicielską. Problem w tym, że choć bardzo na nas zaglądały, nie mogły
zobaczyć, że my barbarzyńcy z Europy wschodniej dotykamy czegokolwiek. (w końcu,
u nas nie ma żadnych zbiorów, bo nam je ktoś szczycący się wysoką kulturą w
czasie wojny zajebał). Na wszelki wypadek panie przekazywały nas sobie z rewiru
na rewir szeptając coś tam do walkie talkie i czekając tylko na moment by
wkroczyć do akcji.
I w końcu udało się! Znalazł się powód do interwencji. Krzyś
odważył się zdjąć kurtkę i przekazać ją swojej mamie. Nie, to było za wiele dla
zdenerwowanych pań mundurowych. Przyskoczyły do nas z informacją, że uwaga: Nie
wolno nosić w muzeum kurtek w rękach. Wolno tylko je mieć ubrane albo to ważne,
zarzucone na ramię (nie wyszczególniła na które). I to jest nie do pomyślenia i
co my sobie wyobrażamy. Spytałem: Warum? W odpowiedzi dowiedzieliśmy się, że to
niebezpieczne, bo przecież możemy nosić nóż pod tą kurtką, jeżeli mamy ją w
rękach. (bo jak kurtka ubrana to nóż się nie zmieści). Spytałem więc czy pani
uważa, że nasz sześciolatek ma ukrytą broń, czy też może kubeł z farbą. Nie,
pani się nie speszyła ona czekała no to pytanie. Ordung muss sein. Nie było
wyjścia, Krzyś znów założył wiatrówkę.
Obowiązek spełniony, a arcydzieła ochronione. Wyższość cywilizacyjna
udowodniona. Po tym Stójkowe usłyszały, że ktoś mówi po hiszpańsku, w sali
obok, co też chyba stanowiło poważne zagrożenie dla malowideł, bo wszystkie
poleciały pilnować zagubionego Latynosa.
Ale tego co nie dopilnowały, panie po Historii Sztuki,
pilnowali dobrzy obywatele. Ilekroć zbliżaliśmy się do obrazów od 18 lat w
górę, ktoś nas o tym od razu informował, wymownie pokazując odpowiednią
tabliczkę palcem. Zostaliśmy pouczeni. Pomimo to brnęliśmy przez mroczny
romantyzm dalej. W końcu sztukę można rozumieć bez słów. Dlatego wystawę
polecamy, zwłaszcza że od lutego startuje w Paryżu.
P.S. - Sztuka była na tyle dobra, że teraz Krzyś się boi sam
zasypiać, choć nie wykluczone, że to z powodu kurtki, której nie umiał sobie
zarzucić odpowiedni na ramię.
Leo
Fot ze strony Muzeum
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz