Jak nie wiadomo o co chodzi to na pewno jest to Verboten.
Verboten,
verboten, alles ist verboten. Gdziekolwiek w Niemczech przyjdzie ci zamieszkać
lub poruszać, zawsze prędzej czy później trafisz w końcu na to popularne
tutejsze słowo. Ten przymiotnik łączy się w niemal każdym zagadnieniem życia
czy pracy. Więc gdy tylko czegoś nie wiesz, możesz z góry założyć, że to coś
jest verboten. I prawie na pewno takie właśnie będzie. Tak samo, gdy czegoś nie
jesteśmy pewni, to na wszelki wypadek używamy wtedy słowa verboten. To słowo
klucz, który zamyka wszystkie niepotrzebne drzwi, ograniczając nam wszelki
wybór i pozwalając nam kierować się jedyną słuszną ścieżką. Ja, wchodząc tylko
do swojego mieszkania, po drodze na klatce schodowej mijam przynajmniej trzy
tabliczki z napisem verboten. A co ma powiedzieć ktoś, kto ma odwagę wybierać się
na miasto.
Ze słówkiem verboten się nie dyskutuje, nie podważa, ani nie
szuka obejścia. Jak już ktoś nam raz zasygnalizuje, że coś jest verboten to
mamy obowiązek to zrozumieć i powtarzać wszystkim dookoła – verboten, das ist verboten.
Nie ważne co, nie ważne jak, ważne że verboten.
To koniec dyskusji szlus. A
wiecie co jest najciekawsze, że tu wszyscy tego słowa przestrzegają. I wszystkim
żyje się lepiej. My ludy wschodu to zawsze jak coś jest verboten, to mówimy, że
wcale takie nie jest, albo że nikt nam nie będzie niczego verboten. I to swoje verboten to sobie może wsadzić tam
gdzie słońce nie dochodzi.
Warto też zauważyć, że dla samych Niemców verboten jest
ważne tylko w Niemczech. Gdy tylko opuszczą swą mlekiem i verboten płynącą
krainę, ich pojmowanie verboten się mocno ogranicza. Ich stanowczość opada i to
co powinno być normalnie verboten może w nowej zagranicznej rzeczywistości
wcale dla nich takie nie być.
Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś Cię przyłapie na czymś verboten.
Możesz być pewien że zwróci Ci uwagę, (powie wtedy verboten! Ty zrobisz
niewinną minę i spytasz verboten?, w odpowiedzi zobaczysz spojrzenie pełne
politowania i wyciągnięty palec kierujący się w stronę napisu verboten). A
wiecie verboten może być po prostu wszystko: hałasowanie, płakanie, palenie,
parkowanie, jeżdżenie, śmianie się mówienie, odzywanie, zbliżanie a nawet
tańczenie Swinga. Gdzieniegdzie nawet całowanie jest Verboten. To spowodowało
takie poruszenie wśród niemieckiej opinii publicznej, że co nienajlepsi artyści
napisali nawet piosenkę, przypominającą, że całowanie jest verboten.
Strach przed verboten jest tak ogromny, że kilka dni temu na
drzwiach frontowych naszego bloku jakieś dwie studentki napisały wiadomość, że
organizują huczną imprezę i bardzo proszą o nie denerwowanie się hałasem w czasie
ciszy nocnej. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że impreza odbywa
się dwa bloki dalej. Co gorsza nakleiły kartkę papieru na drzwiach na których jest
wyraźnie verboten naklejanie informacji. W dodatku verboten jest tak zakorzenione w
umysłach zaodrzan, że choć ta huczna impreza odbywa się w chwili gdy piszę te
słowa, żaden hałas do nas nie dochodzi. Bo Hałas jest verboten i sam o tym
dobrze wie.
Z drugiej strony takie verboten to bardzo dobra rzecz. Dzięki
temu nie ma w Niemczech takich problemów jak w Polsce, że jakiś podstarzały
profesor filozof czy inny matoł zarzuca na łamach gazety w swoim felietonie, że
matki wózkowe siedzą mu cały czas pod balkonem i drą się w niebogłosy. W Niemczech
jest kilka verboten, które to spowodują że taka sytuacja nie może mieć miejsca.
Po pierwsze krzyki i hałas są verboten, po drugie łażenie po trawniku pod
balkonem jest verboten, po trzecie nie ma w Niemczech dzieci, po czwarte
nadmierne siedzenie na balkonie może spowodować podrażnienie skóry u starego
profesora i jest verboten, po piąte skalanie dobrego imienia matek w prasie
jest również verboten. W ten sposób życie jest prostsze. Pod warunkiem, że
wszyscy przestrzegają tego co jest verboten.
Niemcy mają też nieco inne niż reszta Europejczyków (nie
mówię tu o Skandynawach) pojmowanie słowa „Nie”. Dlatego na czas pobytu w Niemczech
zaczęliśmy rozróżniać na dwa rodzaje „Nie”. Tak więc mamy „Niemieckie nie”
które po prostu znaczy… nie i już (choćby skały srały), jest to prosty przekaz
przeczący, który raz wypowiedziany nie zmienia swojego znaczenia. Fundamentalne
ostateczne nie (często używane już na początku zdania) od razu jasno stawia
sprawę. Mówię „nie” a po mnie choćby potop.
Mamy też „polskie Nie” – które znaczy mniej więcej: nie
powinienem, nie jestem przekonany, ale nie zaprzeczam, zapytaj mnie jeszcze raz.
Polskie „nie” trzeba powtarzać wielokrotnie co i tak nie zawsze daje oczekiwany efekt. Najlepiej
różnicę widać na ulubionym polskim pytaniu – „No jak to? z nami się nie
napijesz?” Niemiec wtedy odpowiada „Nie” i uważa rozmowę za zakończoną. Nie
rozumie, że u nas Słowian to dopiero początek dłuższej konwersacji, wymiany
uprzejmości, pewnego rytuału kończącego się najczęściej opróżnieniem całej
proponowanej flaszki i kilku kolejnych. Na prosto zadane pytanie nie wypada tak
od razu się zgadzać albo nie. Trzeba trochę to po celebrować, trochę przedłużyć,
zastanowić się nad tym i dopiero następnie przechodząc od słów do czynów
wyrazić swoją zgodę lub potwierdzić sprzeciw.
Niemcy tego nie potrafią. Jeżeli pani w okienku w urzędzie
finansowym mówi, że się czegoś nie da, albo nie można. To choćbyśmy przy niej
stali cały dzień i truli dupę to ona już zdania nie zmieni. U nas taka sama
pani by zadzwoniła do pani Grażynki z pokoju obok, przekartkowała protokół,
pogrzebała chwile w komputerze (spojrzała w pasjansa). Po czym z rozbrajającą
szczerością powiedziała że nie jest pewna i że trzeba się udać do kierownika
Pietrasińńskiego, który akurat ma L4 i siedzi w sanatorium w Piwnicznej. I że
najlepiej dzwonić później (bo na pewno ktoś odbierze i będzie wiedział lepiej).
Innymi słowy też nic nie załatwimy, ale pani z okienka wraz z panią Grażynką z
pokoju obok i panem kierownikiem Pietrasińskim (chwilowo na urlopie zdrowotnym)
spędzą lepiej czas, próbując nam pomóc w sprawie niemożliwej. W Niemczech wszystko trwa ok 2 sekund.
NIEEEEEE!!! i koniec. Takiej pani wtedy nie przekonujemy już (Ci co próbują nic
jeszcze w historii pruskich urzędów nie wskórali). Grzecznie dziękujemy, i
przychodzimy następnego dnia do innej Pani, która zajmuje się podobną tematyką
i próbujemy jeszcze raz. Jako że w Niemczech wykładnia prawa i przepisów może
być różnie interpretowana, inna pani może nam na to samo pytanie powiedzieć
tak. I jej tak jest równie ważne jak wczorajsze nie. No chyba że odpowiedź będzie
- verboten.
Leo
foty z Googla
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz