Nie taki Arab straszny jak go u nas malują.
Od kilku tygodni, cała Polska drży z obawy przed zalewem imigrantów z Syrii. Ilości Hejtu
wylewanej na tych strasznych uchodźców, którzy pragną zabrać nasze
domy, wygryźć nas z pracy i co najgorsze jawnie spacerować po naszych
ulicach, sięgają zenitu. Wszyscy się wypowiadają, bo jak wiadomo — Polak
zna się na wszystkim i nie jedno już widział. Mam pytanie, czy ktoś z
tych plujących jadem obrońców chrześcijaństwa (religia pokoju i
współczucia) zna jakiegoś Syryjczyka? Tak się składa, że chodziłem na
kurs językowy z uciekinierami z Syrii. Zaprzyjaźniłem się nawet z jedną
rodziną. Kilka dni temu zaprosili nas do siebie na śniadanie. Było
bardzo miło, nikt nas nie nawracał, nie otruł, nie widziałem też bomb
domowej roboty w szafce pod telewizorem. Zamiast tego widziałem rodzinę,
która zostawiła wszystko w bombardowanym mieście I uciekła przed wojną
do Europy. Co więcej, syryjska kuchnia jest przepyszna.
Malek
mieszkał w Damaszku z żoną i trójką dzieci. Pracował w sporej firmie
menadżerskiej, jak sam mówi — wyciągał na rękę ok. 2 tys. euro. To
pieniądze, za które w Syrii całkiem nieźle się żyło. Nigdy nie planował
wyjeżdżać, dom, samochód, wakacje w Dubaju, normalne życie, w normalnym
kraju. Pewnego dnia poszedł do pracy, ale w miejscu budynku był tylko
lej w ziemi. Życie, które kochał, się skończyło. Nie opowiadał się za Asadem
ani za rebeliantami, w ogóle nie opowiadał się za niczym. Po kilku
miesiącach koczowania w domu, gdy ani reżim, ani jego przeciwnicy nie
osiągali żadnej przewagi. Postanowił, że woli ratować rodzinę na własną
rękę. Spieniężył wszystko, co miał. Przedostał się najpierw do Turcji.
Potem autobusem dojechał na wybrzeże. Trafił do motorówki, która
przepłynęła do Grecji. Za wszystko był oczywiście srogo liczony.
Wszystko miało swoją stawkę. Gdy ogląda teraz telewizje, to jego podróż
wydaje mu się jak wycieczka z siedmiogwiazdkowego biura podróży. Droga,
ale względnie bezpieczna. W Grecji kupił dowód osobisty. Nie zgadniecie
od obywatela jakiego kraju. Właśnie... legitymując się chwilowym
obywatelstwem RP, kupił bilet lotniczy i przeleciał z Aten do Eindhoven.
Tak... umiał kupić bilet przez internet. Bo może trudno w to uwierzyć, w
Syrii też mają linie lotnicze, telefony komórkowe i hotele
pięciogwiazdkowe. No, a przynajmniej jeszcze niedawno mieli. Jedyne
czego Malek nie umiał to wymówić swojego tymczasowego nazwiska.
Zapamiętał tylko, że na imie ma Zygmunt (choć wymowa zdradzała bardziej,
że nazywa się Sigmut).
Dowodu, już nie ma. Zgodnie z umową, zaraz po wylądowaniu złamał go na
pół i wyrzucił. Holendrzy szybko nadali mu status uchodźcy i pomogli
sprowadzić rodzinę z Turcji. Dostali domek w niewielkim miasteczku koło
Eindhoven, kurs językowy i kieszonkowe.
Nie obyło się bez pewnych trudności. Holenderscy urzędnicy byli bardzo zaskoczeni, że Malek nie dość, że wie jak wygląda laptop,
to jeszcze potrafi go obsługiwać. Pytali go też, czy umie jeździć
samochodem. Na wszelki wypadek odpowiedział, że w Syrii na uniwersytet
jeździł konno a czasem na mule. Po przetłumaczeniu dokumentów, ku
pewnemu zaskoczeniu okazało się, że o dziwo Malek ma prawo jazdy. W
ogóle Malek był dość zaskakujący, bo płynnie mówi po angielsku i nie
przystawał do stereotypu araba. Jego żona Gurup
też na studiach ekonomicznych nauczyła się mówić w obcych językach.
Dziwne. Malek stara się nauczyć, żyć od nowa. Wie, że mimo studiów i
zawodowych osiągnięć ciąży na nim piętno sprzedawcy arbuzów. Trochę to
smutne, ale Holendrzy widzą go tylko w ten sposób. Zaczął nawet pracę
jako dostawca jedzenia w restauracji. Jak sam mówi, traktuje to bardziej
hobbystycznie, bo ile zarobi, tyle jest mu odciągane z zapomogi, którą
dostaje od rządu jego królewskiej mości. Ale
i tak woli pracować. Dzieciaki chodzą do tej samej szkoły, w której
zaczynał Krzyś. O swoim państwie opowiada z nutką goryczy — wie, że
raczej nie uda mu się tam już wrócić.
U Malka poznaliśmy też drugą
rodzinę z Syrii. Przyszli (sic!!!!) do nich dwa dni wcześniej prosto z
Syrii. Na piechotę, wcale nie znaczy, że taniej. Oni za kilkutygodniowy
transfer rodziny z trójką małych dzieci zapłacili różnym przemytnikom 8
tysięcy euro. Zabrali ze sobą jeszcze piętnastoletniego sąsiada.
Niestety jego rodziny nie było stać na opłaty dla przemytników. Chłopak
jest więc sam. Wszyscy mieszkają tymczasowo u Malka, bo na boga, w
obliczu katastrofy trzeba sobie pomagać. Pokazywali swoje zdjęcia z
podróży. 39 osób na małym pontonie. Wszyscy się szczerzą do zdjęcia. A
co mają robić? Płakać? Tak wszyscy mają smartfony,
a co mają mieć przenośny telegraf? A może powinni wysyłać kruki z
wiadomością. W naszych mediach mówi się, że uciekinierzy to sami
mężczyźni. Nie sądzę, bo mój Syryjczyk przytargał ze sobą żonę i trzy córeczki.
Uciekinierzy
opowiadali też o mafii przemytników. O braku współczucia i wysokich
stawkach za wszystko. Przerzuty przez zieloną granicę, posiłki,
transport, całość w pełni zorganizowane. Trochę jak auto z salonu, za
każda dodatkowa opcja płatna ekstra. Niebezpiecznie? No może trochę. Czy dzieciom jest smutno? Tak, najbardziej dlatego, że w Syrii musieli zostawić psa. Co teraz? No nic, spróbują rozpocząć życie na nowo. Do Polski się nie wybierają, wiedzą, że nie jest to kraj wystarczająco bogaty, by mógł im pomóc. Malek mówi, że poznał już kilku Polaków w Holandii. Bardzo mili ludzie, pomagają mu, wspierają, dodają otuchy. Z początku nieufni, nawet trochę wrodzy, jednak gdy się do niego przekonali, okazali się bardzo sympatyczni. Polacy to dobrzy ludzie, wierzę w to – mówi Malek.
U nas w Dojczlandzie
Niemcy oczami kogoś, kto nigdy nie chciał tu przyjechać.
Gdzieś tam za Odrą
Skoro był Amerykanin w Paryżu, English man in New York i Most na rzecze Kwai - to dlaczego nie napisać jak to jest być Polakiem w Niemczech. Sam blogów nie czytam, ale są ponoć tacy co je czytają. Więc jeżeli są, to niech czytają!!!
piątek, 25 września 2015
wtorek, 11 sierpnia 2015
Rosja kraj wielkich możliwości
Kilka słów o Rosji
Dumni jak Rosjanie
Miałem tylko kilka dni na obserwacje naszych wschodnich sąsiadów, ale mogę chyba pokusić się na kilka uwag. Jest to o tyle ważne, że karmieni jesteśmy pewnym obrazem wschodnich kacapów, który nie do końca jest prawdziwy.
1. Przyjaźń — zacznijmy od tego, że Rosjanie są przyjaźnie nastawieni do Polaków. Dużo wiedzą o naszym kraju, chętnie do nas przyjeżdżają i spędzają z nami czas. Negatywna propaganda antyrosyjska lansowana w naszych mediach ma niewiele wspólnego z prawdziwym obrazem Rosjan. Nasi sąsiedzi nie są specjalnie zainteresowani Polską jako taką, nie są nawet do końca świadomi, że prowadzimy wrogą politykę zagraniczną. To przypomina trochę naszą relacje z Litwą. W Wilnie społeczeństwo żyje w ciągłym napięciu i strachu przed Polskim imperializmem, który rzekomo ostrzy sobie zęby na dawne ziemie. Tymczasem, u nas praktycznie nikt się tą Litwą nie przejmuje ani nie interesuje. Podobnie jest z Rosjanami. Jesteśmy dla nich za małe jeże, aby się nami przejmować, co więcej jako społeczeństwo jesteśmy dość podobni. Zdecydowanie więcej nas łączy, niż dzieli.
Prawdziwym rywalem są dla nich Amerykanie, czyli główni winowajcy sankcji. Dla Rosjan prawdziwym bohaterem jest Putin. Wiele osób chodzi w koszulkach z podobizną prezydenta. Na przykład półnagi Putin dosiadujący niedźwiedzia albo prezydent siąkający nos we flagę USA z podpisem embargo. Z reguły ruscy mają dystans do siebie i innych.
2. Pobieda – w całej Rosji hucznie obchodzi się 70-lecie zwycięstwa Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Na ulicach wystawione są zdjęcia bohaterów wojennych, na pomnikach palą się znicze. Wiele osób chodzi ozdobionych w specjalne kotyliony symbolizujących zwycięstwo nad nazizmem. No ale jakby nie było, to przecież to faktycznie oni powstrzymali Niemców, okupując to największymi stratami blisko 23 mln ofiar. Rosjanie pamiętają i są z tego dumni.
3. Policja – Przez cały nasz pobyt kilkanaście razy zatrzymywała nas Policja. Zawsze grzecznie i z uśmiechem. Nigdy nie wyłudzali od nas łapówek ani nie karali nas mandatami. Przyznaje, że jeździliśmy bez większej dbałości o przepisy drogowe. Przekraczanie prędkości czy wyprzedzanie na ciągłych liniach weszły nam w zwyczaj, ze względu na duże odległości, nie mieliśmy innego wyjścia jak “pompować” ile wlezie. Policjanci zwykle sprawdzali tylko dokumenty, żartowali, pytali o nasze wrażenia z ich kraju, po czym pozwalali jechać dalej (Ino nie bystro). Pierwszy mandat kilka kilometrów po wyjeździe już w Estonii (drogo).
4. Alkohol — Putin zakazał sprzedaży alkoholu w sklepach po 22 godzinie. Co więcej, większość sklepów działa tam przez całą dobę i w pełni przestrzegają zasad. Wśród młodzieży panuje moda na zdrowy tryb życia. Siłownia, fitness, jogging. Coraz więcej abstynentów, chcących żyć inaczej niż ich rodzice. Starsi owszem chętnie popijają, jednak rzadko zdarza się ktoś rzeczywiście pijany. Odniosłem wrażeni, że najbardziej napojoną grupą byliśmy my sami. Kolejny stereotyp, który odchodzi do lamusa. Rosjanie pić mogą, ale wcale tego nagminnie nie robią.
5. Samochody — Lecąc do Irkucka, trochę obawialiśmy się, że nasze samochody będą wzbudzać sensacje. Dwie Toyoty Hilux przerobione na wyprawowe campery mogące jeździć w offroadzie. Tymczasem, nasze skądinąd piękne i drogie pojazdy wyglądały jak szmelc w porównaniu z samochodami samych Rosjan. Stare łady, moskwicze, Wołgi itp., dawno przeszły już do Historii. W centralnej Rosji kierowcy jeżdżą luksusowymi autami sprowadzanymi z dalekiego wschodu. Problem w tym, że mają one zwykle kierownice po drugiej stronie, co powoduje niemały zamęt na drogach. Jako że Rosjanie jeżdżą dość agresywnie, wymuszają pierwszeństwo, wpychają się, wyprzedzają na trzeciego, wiele z tych luksusowych aut pozbawionych jest zderzaków. Niemal wszyscy mają też porozbijane szyby. Cechuje ich jednak duży szacunek dla pieszych. Ilekroć tylko zbliżaliśmy się do zebry, kierowcy zatrzymywali się i przepuszczali nas. Niemniej jednak jazda po rosyjskich bezdrożach to duże wyzwanie, tylko dla osób o mocnych nerwach i mocnych zawieszeniach. Tak naprawdę, to wrażenie na ulicach zrobiliśmy dopiero po przekroczeniu polskiej granicy.
6. Śmieci – Rosjanie kompletnie nie szanują natury. Może dlatego, że mają jej w bród, niemniej jednak ich stosunek do ekologii daleki jest od zachodnich standardów. Każdy zjazd z drogi do lasu kończy się małym dzikim wysypiskiem. Czasem ktoś je dla zabawy podpali. Wszystko to robi przygnębiające wrażenie. Nawet Polacy przez tych kilka lat kapitalizmu nauczyli się, że o otoczenie trzeba dbać. Rosjanie są ze wszystkim jakby 15 lat za nami. Idą jednak w dobrym kierunku, szkoda tylko, że przy okazji wyrzucają wszystko sobie pod nogi.
7. Drogi – Tu jest niestety tak jak w najgorszych koszmarach producentów amortyzatorów samochodowych. Drogi są dziurawe, czasami w ogóle pozbawione asfaltu. Szosy oznaczone jako czerwone na mapie wcale nie gwarantują łatwego przejazdu. To powoduje, że gdy droga jest w stanie agonalnym, Rosjanie samodzielnie wytwarzają własne drogi wzdłuż tej właściwej. Tworzy się swojego rodzaju off Road na kilkanaście pasów. I na tych tymczasowych szlakach kierowcy szaleją swoimi samochodami terenowymi. To jest nawet bardzo fajna zabawa, gdy dysponujesz odpowiednim pojazdem. Rosjanie jednak umieją dojechać wszędzie nawet małym Nisanem Micrą. Co ciekawe w wielu miejscach trwają remonty tych dróg, jednak bez wytyczania objazdów (bo i którędy). Wtedy omijanie drogi poboczem przypomina prawdziwy survival. Ma to swój klimat.
8. Odległości – Kurwa tam jest wszędzie daleko. Ale to naprawdę daleko. GPS oznajmia “na najbliższym rondzie zjedź drugim zjazdem w prawo, a następnie jedź przez 542 km prosto, do ronda, a potem też prosto”. No niestety, poszczególne atrakcje w Rosji są od siebie oddalone o tysiące kilometrów. Jak ktoś lubi jeździć autem to, jeszcze daje się znieść, dla pozostałych to prawdziwa udręka. Widoki na Syberii też jaj nie urywają. Trzy dni jedziesz przez las, a potem masz łąkę przez kolejne dwa dni. Dopiero jak przemieszczas się przez Rosję po szosach uświadamiasz sobie, że jest to naprawdę zajebiście wielki kraj. Nasz kolega pomylił drogę i zorientował się dopiero po 150 km, że jedzie w złym kierunku. Po prostu w lesie nie było kogo zapytać.
9. Kobiety – Kobiety to są tam naprawdę piękne, a ich lokalni partnerzy wyglądają jak pastuchy w klapkach Kubota. Ale świat nigdy nie był sprawiedliwy. Jak ktoś potrzebuje wchłonąć trochę kobiecego piękna, to Moskwa pod wieczór zaczyna przypominać wybieg mody. Jest tylko jeden problem. Żadna przedstawicielka płci pięknej nie mówi po angielsku. W Rosji bardzo popularnym modelem rodziny jest Jeden i pół. Mamy do czynienia z całą masą samotnych matek. Rosyjscy mężczyźni mają bowiem w zwyczaju zmywać się zaraz po zapłodnieniu partnerki. Cóż- co kraj to obyczaj.
10. Kontrasty – to największa bolączka Rosji. Z jednej strony Moskwa, Petersburg, Jekaterynburg. Wielkie nowoczesne miasta. Monumentalna bogata zabudowa, lexusy na ulicach, najdroższa sklepy itp. Z drugiej strony upadłe miasta zbudowane wokół nieistniejących już zakładów przemysłowych, porzucone wsie i ziemie leżące ugorem. Smutny obraz postindustrialny, wielkie kominy wysyłające w atmosferę megatony zanieczyszczeń. W Rosji jest mnóstwo miejsc, patrząc na które dziękujesz Bogu albo rodzicom, że się tam nie urodziłeś. Dlatego, gdy ktoś narzeka, jak tu u nas jest źle, to zapraszam na wycieczkę do Rosji.
Rosja to z pewnością nie jest kraj na letni wypoczynek nad morzem. Niemniej jednak jak ktoś lubi przygody, las, ogniska, wódkę to może się tam świetnie bawić. Rosjanie (Ci nie politycy) to świetni ludzie, choć niestety mówią jedynie po rosyjsku. Jednak z każdy kolejnym kieliszkiem (lub stakanem jak ktoś woli) komunikacja przychodzi znacznie łatwiej.
LEO
wtorek, 18 listopada 2014
Moi drodzy czytelnicy. To już ostatni post u nas w Dojczlandzie. Tak się złożyło, że od teraz mieszkamy już w Holandii. Dlatego, jeżeli ktoś ma ochotę czytać moje wypociny, to zapraszam na nową stronę. huymorgen.blogspot.nl . Z grubsza będzie o tym samym, tylko że teraz będziemy się nabijać z wiatraków. Pozdrawiam i zapraszam
sobota, 6 września 2014
Poczekalnia dla bogatych
Lounge i inne zjawiska lotniskowe
Podróżowanie samolotem to czasami naprawdę ciężka sprawa.
Zwłaszcza gdy zdarzy nam się międzylądowanie we Frankfurcie. Problemem nie jest
nawet sam rozmiar lotniska (z jednego gate`u do drugiego trzeba drałować ponad godzinę),
ale jego nieprzewidywalność. Tylko tu może się zdarzyć, że strefa odlotów „Z”
znajduje się nad strefą „A”. Natomiast strefa „C” należąca do terminalu 1 tak
naprawdę znajduje się w terminalu 2. W dodatku literę „Z” czyta się w języku
niemieckim jak literę „C”, a oba terminale są od siebie bardzo oddalone.
Wszystko to sprawia, że na lotnisku , z którego codziennie startuje i ląduje ponad 700 samolotów, bardzo łatwo
jest się zgubić. Nie dziwi więc widok ludzi biegających z obłędem w oczach i
szukających własnego samolotu.
Znani są z tego
zwłaszcza Polacy, którzy z natury nie lubią pytać o drogę, bo to nie męskie i w
dodatku trzeba to zrobić w obcym języku. Zupełną odwrotnością są Niemcy, którzy
dla odmiany pytają każdego osobnika ubranego w uniform (nie ważne jaki, ważne
że uniform). Pytają o wszystko zatrzymując się przy tym co dwa metry i
powtarzając każdą informacje po dwa razy.
Są jednak chlubne wyjątki. Siedzę sobie kiedyś i widzę jak w moim
kierunku lewituje polka koło 50-tki. Skąd wiem, że Polka? Tradycyjnie rudy
tapir, torba podróżna zamiast walizki, z tyłu zdominowany niepewny maż w
białych skarpetach obutych w sandały. Naturalnie wąsy na Małysza. Zbliża się do
mnie rzeczona matrona, na czole widzę zmarszczkę oznaczającą zwiększony wysiłek
intelektualny. Mówię w języku ojców – Dzień
dobry, jak mógłbym pomóc? Zamiast pozdrowienia, pani podróżna wypowiada coś
w stylu –„Łer ist gejt … Yyyy… trzydzieści
sześć – z polska angielskie zdanie kończy. Odpowiadam grzecznie, że dalej
prosto a potem w prawo. Pani rzuca jeszcze coś w stylu „senkju” i odchodzi w wyznaczonym kierunku, trzymając na uwięzi
męża. Po paru sekundach się zatrzymuje i odwraca w moją stronę i mówi – Aha…- po czym idzie dalej.
Ale zdarzają się i miłe historie. Raz trafiła mi się pani,
która na swoje nieszczęście, a moje szczęście wyszła poza strefę
bezpieczeństwa, wraz z swoją walizką. Przy ponownej kontroli okazało się, że
niestety jej bagaż ma nadwagę. Zrezygnowana wyciągnęła nadmierne dwa kilogramy
w postaci niezłej brandy i wręczyła ją mnie. Obiecałem wypić jej zdrowie i w
najbliższym czasie zamierzam spełnić obietnicę.
W ogóle praca na lotnisku pozwala nabrać pewnych spostrzeżeń
narodowych. I nie chodzi tu wcale o stereotypy, albo uprzedzenia. Po prostu w
wielu sprawach się różnimy. Na przykład Hindusi lubią powtarzać każdą
zasłyszaną odpowiedź trzy razy. Nie raz nie dwa, ale zawsze trzy. – Przykro mi, ale nie ma pan uprawnień , aby
wejść do tej Lounge – tłumaczę grzecznie pasażerowi z Bombaju. – Aha czyli nie mogę wejść – komentuje on.
– Tak, zgadza się – potwierdzam ja. – Czyli nie mam wejścia – stwierdza ponownie
jegomość. – Jawohl – mówię mu. – I na pewno nie mogę tam się dostać –
drąży? – Na pewno – rozwiewam trzeci
raz jego wątpliwości. On się wcale nie kłuci, on po prostu grzecznie się pyta.
Problem jedynie w tym , że tych hindusów jest na świecie koło miliarda i ci
którzy podróżują, robią to często przez Frankfurt. Trzeba więc się stale powtarzać.
Odwrotni są za to Niemcy. Oni lubią dyskutować, mimo że wiedzą iż nic nie wskórają.
W ogóle może warto wyjaśnić, co to są te całe Lounge. Bo
pewnie niektórzy z was nie podróżują business class i nie wiedzą. Otóż jest to
taka poczekalnia dla bogatych. Można tam posiedzieć w fotelu i napić się
darmowej kawy albo coca coli. Naprawdę nic specjalnego. Jest jednak pewien typ
ludzi (w Europie Zachodniej, Arabii i Azji Wschodniej), którzy mają w zwyczaju
wydawać na bilety cztery razy więcej niż inni. W zamian dostają kilka
przywilejów, o których my maluczcy możemy tylko pomarzyć. Mogą na przykład wejść
pierwsi do samolotu, co jest baaardzo
ważne zważywszy, że miejsca są numerowane. Innym niesamowitym udogodnieniem
jest to, że dostaną posiłek jako pierwsi i nawet lampkę szampana na dłuższych
trasach. Same plusy warte przepłacania za bilet. Jest jednak jedna rzecz, warta
takich poświęceń. To chwila kiedy owi bogaci wchodzą sobie do Business Lounge.
Wyciągają wtedy swoją Srebrną kartę Star Alliance a co bogatsi nawet złotą i
głośno ją pokazują wszystkim wokół ekonomicznym, by następnie wręczyć ją mnie.
Ja ją przeciągam przez skaner i wpuszczam (albo nie) do ziemi obiecanej darmową
kawą i mlekiem płynącą. Ach to zażenowanie w ich nadętych oczach, gdy okazuje się,
że ich noszona w portfelu od trzech lat karta, jest nieaktualna. Nie pomagają tłumaczenia
, że nowa karta została w domu, albo że ktoś ją zgubił, mimo że przecież on
jest Frequent Traveller. - Przykro mi ale
jesteśmy w Niemczech! – odpowiadam w takich przypadkach – dla nikogo nie ma wyjątków. Jak więc
widzicie, moja praca daje wiele satysfakcji.
Wiec tak sobie siedzę i wpuszczam (go sir) albo nie
wpuszczam (no go sir). Czasem nawet któryś z pracowników lounge mnie poczęstuje
herbatą, albo ohydnym curry wurst , stąd wiem, że strasznym syfem częstują
nadętych bogaczy . Praca jest taka ciężka, że w międzyczasie właśnie piszę te
słowa, tylko co chwilę ktoś przychodzi i mi taką złotą kartą po oczach świecić
. Stąd tekst ten może wydawać się nieco nie spójny, gdyż bogate mendy mi stale w pisaniu przeszkadzają.
Czasem jednak mamy pewne niespodzianki . Zwłaszcza, gdy
trzeba zrozumieć kogoś, kto całe życie zajada ryż pałeczkami. Wiem, że może i
mnie czasem ciężko zrozumieć, ale prawdziwe schody są z chińczykami. Przychodzi
taki do mnie i mówi „Pipi Kaka”.
Patrzę na niego, facet w najdroższym szytym na miarę garniturze, a mówi do mnie
po niemiecku „Siusiu Kupka”. To mu pokazuje najbliższą toaletę i mówię, że
siusiu tam się robi, bo takie mamy zwyczaje w jewropie od czasów Marco Polo. A
on do mnie pipi kaka, ale nie toaleta. Pokazuje mu, że po chińsku nie
fersztejen. A on wyciąga czarną kartę (kaka) z napisem Priority Pass (pipi) i
mi pokazuje. Strasznie się obaj ucieszyliśmy, żeśmy się wreszcie dogadali. Po
czym zablokowuję mu drogę i mówię „no go”.
Bo czarna karta to wcale nie srebrna ani nie złota. A przecież ordung muss
sein. Nie było happy endu.
Leo
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Muller Muller po trzykroć Muller
Zaczęły się mistrzostwa, czego w Niemczech ciężko nie
zauważyć. Wszystko przybrało niemieckie barwy narodowe. Może być czarne,
czerwone albo złote. Ewentualnie w innej kolejności . Inne kolory zostały na
jakiś czas zakazane. Dodatkowo wszystkie ludy przyjezdne (oprócz Polski) chodzą
w swoich barwach narodowych. My chodzimy jak zwykle smutni i udajemy, że piłka
nożna nas nie interesuje. Czasami ktoś spyta zdziwiony, ale jak to Polska nie
gra? No właśnie nikt tego nie rozumie bo przecież i tak wszyscy Nasi reprezentanci
to Polacy grający w Bundeslidze ewentualnie są Niemcami (również grającymi w
bundeslidze) i nikt nie wie czemu grają z białym a nie czarnym orzełkiem na
piersi. Poza tym w w Dojczenanasjonalmanszaft gra tylu importowanych zawodników,
że dla prawdziwych Niemców nie ma już miejsca i muszą grać u nas. Aha jeden kolega tłumaczył mi, że pamięta
jednego polskiego zawodnika, jak mu było … a no tak Olisadebe.
Właśnie idzie pasjonujący mecz Nigerii z Iranem, więc mogę
przy okazji coś napisać. Pierwsze kilka dni mistrzostw ujawniło pewną
prawidłowość. Jeżeli ja oglądam mecz i komuś kibicuje to on automatycznie
przegrywa. Myślę, że można na tym zarobić u bukmachera. Chorwaci polegli, Kamerun nie dał rady,
Kangury padły, Hiszpanie (przemilczmy), Portugalczycy jeszcze gorzej. Tylko Włochom
się udało bo na ich szczęście zasnąłem w piętnastej minucie. Messi też strzelił tylko dlatego, że ja tego
nie oglądałem. Teraz aż drżę o biedną Nigerie.
Podziwiając jednak koncertową grę Niemców, zafascynowałem
się Thomasem Mullerem. Bynajmniej nie dlatego, że strzelił Hattricka w
pierwszym meczu, ale dlatego, że chłop w przerwie miedzy treningami zdążył
zagrać chyba we wszystkich reklamach jakie emitują w trakcie mistrzostw. Gość pojawia się w telewizji dwadzieścia
minut przed meczem w reklamach (WSZYSTKICH) następnie gra na boisku, w przerwie
znów coś tam reklamuje, gra drugą połowę a potem jeszcze komentuje spotkanie
zamiast iść pod prysznic. Jego twarz jest wszędzie. Normalnie wchodzisz do
sklepu a tu Muller, tankujesz a tu Muller, Grillujesz a tu Muller, Piwo pijesz
a spod zakrętki Thomas Muller. Nawet jak się chce ogolić to wiem, że przede mną
zrobił to w telewizorni Thomas Muller, w dodatku mu za chwile wszystko odrasta.
Bo gdy jadł kiełbaskę to znów był nieogolony. Potem Thomas prowadził jeszcze
Mercedesa razem z reprezentacją Niemiec (Goetze w tym czasie jeździł BMW , A Schweinsteiger
jadł chipsy). Ale w następnej reklamie jeździł już Golfem. Potem jeszcze Thomas tańczył taniec brzucha w
sklepie Rewe. Koniecznie potwierdził, że
jedyne buty to te z trzema paskami. Thomas dopowiedział nam w tym samym bloku
reklamowym że najlepsze jogurty robi firma Muller (co za subtelna sugestia, że
ma takie nazwisko jak wyroby mleczne). Ważne też, że Thomas lata tylko Lufthansą
a stewardesy pozwalają mu się bawić dmuchaną kamizelką. Thomas Muller jest tak
rozchwytywany, że nawet zrobili o nim film pod tytułem „Kim jest Thomas Muller”
za pewno chodzi o to, żeby wszystkim wytłumaczyć, że Muller czasami gra też w
piłkę i to całkiem nieźle.
A jeszcze dwa lata temu we wszystkich reklamach
(WSZYSTKICH) występował nie kto inny a
Lukas Podolski. Czasem brali też Klose. Rzecz w tym, że Poldi nawet za bardzo nie umie
mówić po niemiecku, bo w domu był tylko polski,
a Łukasz bardziej niż nauką w szkole zajmował się grą w piłkę. To nic, Łukasz uczył
się poprawnej wymowy podczas kręcenia reklamówek. Ewentualnie szeroko się
uśmiechał i kopał piłkę. Podolski był
tak popularny, że miał nawet swoją grę planszową. Teraz na pewno podobną będzie
miał też Muller. Dlatego zapewniam was, że Smuda w biedronce to naprawdę małe
piwo
Wspaniały mecz ma się ku końcowi. Póki co jest zero zero.
Pewnie dlatego, że jest mi kompletnie obojętne kto wygra. Zawodnikom chyba też, bo biegają na
pałę z piłką po boisku i na wszelki wypadek sobie nie podają. Czasami któryś się wywali. Chociaż obiektywnie
to i tak chyba za wysokie progi dla naszych polsko niemieckich chłopaków reprezentacji.
Z drugiej strony szkoda, że nie gramy na mistrzostwach, bo by sobie chłopaki
pojechały na wycieczkę do Brazylii, a pewnie co poniektórzy, jeszcze by jakąś
reklamówkę nagrali. Trudno. Ale nie przejmujecie się - przecież na końcu i tak
wygrają Niemcy.
Leo
P.S. Muller się pisze z tym całym daszkiem nad U
Foty z Googla
wtorek, 27 maja 2014
Hinduiści, Himalaiści i niemiecki kapitalizm
Hindusa zatrudnię od zaraz
W polskiej prasie często się słyszy jak to za Odrą poszukują rąk
do pracy. Jak to w kraju mlekiem i piwem płynącym, praca leży na ulicy i
wystarczy brać i bogacić i ociekać tłuszczem spod golonki. Ludziom wydaje się,
że tu Mercedesy rosną na drzewach, a pralki Boscha rozdają za darmo na ulicach.
Ci sami ludzie głosują potem na Krula
Korwina, bo przecież taki odpowiedzialny eurosceptyczny europejczyk, godnie
będzie reprezentował ich na salonach. Należało więc sprawdzić jak to jest z tą
pracą w Dojczlandzie.
Kilka dni temu miałem okazje zobaczyć, jak wyglądają targi pracy
w Niemczech. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie, zaważywszy, że wcześniej
kilka razy byłem na takich targach w Polsce. Różnica jest niesamowita. Na coroczne
targi pracy w Darmstadt przyjeżdżają przedstawiciele wszystkich liczących się
firm w kraju. W ogromnym centrum konferencyjnym (marmury, lustra, futurystyczne
przestrzenie), jest tak wiele firm, że swoje stanowiska muszą pokazywać
rotacyjnie by starczyło miejsca dla wszystkich. Dla porównania, miejsce
krakowskich targów czyli niewielka i mocno wysłużona hala sportowa TS Wisła (Przepocony
parkiet, brud, socjalistyczny kunszt) wypełniała się może w połowie. Każdy
wystawca stara się do granic możliwości wykorzystać swój czas na jak najlepsze
zaprezentowanie się ewentualnym przyszłym pracownikom. W małych boksach,
odbywają się prezentacje, dyskusje, można dotknąć produktów, zadać pytanie itp.
Nad Wisłą również były jakby boksy, a raczej stoliczki przykryte zielonym
suknem, na których znajdowało się zwykle kilka cukierków, parę długopisów z
logiem firmy, oraz skserowany folder z adresem e-mail do działu HR. Niby
podobnie, a jednak jest pewna różnica.
Zupełnie inne było też podejście przedstawicieli firm
niemieckich, którzy aż się wyrywali, aby zagadać kogoś, zachęcić do swojej
spółki. Ciężko było przejść spokojnie, bo z każdej strony atakowali cię
naganiacze przesyceni nieprzerwanym entuzjazmem zachęcania do swojej firmy.
Wchodzisz a tu już ktoś, opowiada Ci o przewagach firmy X lidera w dziedzinie
Y, i zachęca do przystąpienia do praktyki w dziale Z. Każdy uzbrojony w krawat,
garnitur i hostessę HaeRowiec dwoił się i troił byś przejrzał listę wolnych
wakatów, szkoleń i pozycji. Dla odmiany, w kraju Polan i Wiślan kilku
znudzonych obywateli korpo siedziało znudzonych na swoich krzesełkach i z
wyczekiwaniem wpatrywało się z zegarki, myśląc tylko – Boże kiedy wreszcie skończy
się ten cały cyrk. Żeby sami się rozróżniali nosili na swoich źle dopasowanych
garniturach kolorowe smycze z logiem firmy. Podobnie jak ich niemieccy koledzy
starali się byś poczuł się wyjątkowo. Wyjątkowo niepotrzebny.
Inne podejście mieli też ewentualni pracobiorcy. W Niemczech Nim
przybyli na teren targów, studiowali wcześniej książkę konferencyjną i z góry
zaznaczali jakie firmy odwiedzą. Książka przedstawiała ofertę kilkuset
podmiotów gospodarczych zebranych w opasły tom. Wiem co mówię bo nosiłem to cholerstwo
kilka godzin nim wreszcie zorientowałem się, że z mojej dziedziny ledwie dwie
firmy są zainteresowane takimi humanistycznymi nieudacznikami jak ja. W Polsce,
lud pracy szukający idzie bardziej na żywioł. A dla wielu ważniejsze od
zdobycia namiarów na firmę, było wydębienie jak największej ilości cukierków,
długopisów i kolorowych gadżetów. Tak zwani pencilhunters, to już praktyka na
krakowskich targach. Taki student nazbiera cienkopisów, by było czym poprawkę
zaliczyć, zagarnie kilka smyczy by było na czym pranie w akademiku powiesić. A
jak jeszcze załapie się na jakieś słodycze i kawę to przez dwa dni jeść nie
musi. Same plusy. Gorzej z wakatami. Gdy pytałem, jeszcze jako ważny pan
dziennikarz, przedstawiciela jednej z obecnych w Krakowie firm (trzy panie
kompletnie nie zainteresowane podchodzącymi pracobiorcami) jakimi ofertami
dysponują. Okazało się, że we trzy oferują 1 (słownie jedno) stanowisko pracy.
Rzeczywiście co one się będą wysilać.
Pisze peany i pieje z zachwytu nad niemieckimi pracodawcami ale
jak sami wiecie najlepiej zawsze na końcu musi być jakieś „ALE”. Nie inaczej
tym razem. Pracy jest pełno, pod jednym wszak warunkiem. Koniecznie musisz być
informatykiem, programistą (to podobno coś innego), lub inżynierem nowoczesnych
technologii. A już najlepiej żebyś był Hindusem, bo oni są ponoć najlepsi.
Faktycznie było ze trzech hinduistów czy też himalaistów i można było odnieść
wrażenie, że żądni tanich programistów, krwiożerczy niemieccy kapitaliści
rozszarpią ich wręcz na strzępy. Naprawdę mi ulżyło. Okazało się że w Niemczech
jestem tak samo nie potrzebny jak w Polsce.
LEO
Foty z Googla
czwartek, 10 kwietnia 2014
Strajk
Strajk po niemiecku = Streik
Do tej pory pojecie strajku było dla mnie mocno teoretyczne i
zwykle mało mnie obchodziło. Cóż mi z tego, że jakichś pięciu górników siedzi
po ziemią i od sześciu dni nic nie je przed kamerą, albo, że kilka pielęgniarek
sobie robi piknik przed Urzędem Rady Ministrów. Problem w tym, że podobne
odczucia do strajku mają nasi decydenci, im też to generalnie zwisa i powiewa,
czy ktoś ma co do garnka włożyć czy też nie. Siedzieli Ci biedni
niepełnosprawni w sejmie. Wszyscy posłowie wyrażali z nimi solidarność i nic
więcej. Może gdyby na przykład przetrącić nogi Kasi Tusk to wtedy jako
bezpośrednio zainteresowany nasz premier by coś z tym zrobił. W Niemczech jest
prościej bo minister finansów jeździ na wózku inwalidzkim. A jako że on trzyma
całą kasę, to też wszyscy się z nim liczą.
Jednak, odkąd mam przyjemność, tudzież nieprzyjemność pracować w
Niemczech miałem okazję zaobserwować jak to się robi w cywilizowanym kraju,
oraz jaki to ma wpływ na obywateli. Kilka tygodni temu na lotnisku zastrajkowali
pracownicy Sicherheitskontrolle FraSec nie mylić z Sicherheitsdienst SD. Pod tym ślicznym i nieco przydługim słowem chowają
się Ci smutni panowie (i panie bo mamy równouprawnienie i parytety), którzy
generalnie stoją z tymi czarnymi pałkami robiącymi pip pip i przepuszczają
ludzi przez bramki bezpieczeństwa. Praca nudna, powtarzalna i mało
satysfakcjonująca. Ale też nie oszukujmy się niespecjalnie trudna i wymagająca.
Ot po prostu praca. Nie wiem ile dokładnie zarabiają za godzinę (bo to zależy
od tysiąca czynników), ale jestem pewien, że i tak dwa razy więcej ode mnie.
Nie ważne, informacja ,że oni strajkują, pojawiła się z dnia na dzień na
lotnisku. Tego pięknego dnia do pracy przyszło coś koło 20 proc pracowników,
aby utrzymać kompletne minimum przelotowości.
Nie trzeba było czekać
długo. Już o ósmej rano, na lotnisko rozpętało się prawdziwe piekło.
Pasażerowie stali po 3-4 godziny, aby przedostać się z hali odlotów do jednej z
kilku stref bezpieczeństwa skąd ich samoloty zdążyły już dawno odfrunąć. Jakie
było ich zaskoczenie, gdy po drugiej stronie, czekała na nich kolejna kolejka do
centrum serwisowego, aby przebukować bilet na kolejny lot. Co więcej musiał to
być lot z tej samej części lotniska, bo gdyby odlot odbywał się z innej,
pasażer znów musiałby czekać na kolejną kontrole bezpieczeństwa.
Ja akurat stałem
(siedziałem) w jednej z takich stref. Ponoć moja była spokojna bo latają z niej
głównie amerykanie, hindusi i japończycy. Każdego po kolei (a było ich kilka
tysięcy) musiałem informować, że mimo, że jego lot jest za trzy godziny to i
tak na niego nie zdąży, i musi przebukować lot na jakiś inny. Pół biedy jak
ktoś miał wizę do europy, to mógł liczyć na jakiś hotel, inni (hindusi) musieli
spać na lotnisku, bo im wychodzić nie wolno. Kilka osób życzyło mi śmierci,
chociaż to nie ja strajkowałem. Usłyszałem też co myślą o lufthansie, chociaż
(tym razem) to nie ona strajkowała, dowiedziałem się też co myślą o Niemczech
chociaż nie było tu związku. Większość pasażerów tego dnia nie wyleciała,
chociaż stali raptem 100
metrów od swojego Gejtu (gate) i to na trzy godziny
przed odlotem. Wiele samolotów, się spóźniło, bo nawet piloci nie byli w stanie
przedostać się do swoich maszyn. Też stali w kolejkach. Jednym słowem horror i gigantyczne
koszty i to tylko z tego powodu, że kilkadziesiąt osób nie przyszło do pracy.
Łatwo się domyślić, że Panowie od maszynek Pip Pip, nie mogli wydłużyć strajku,
bo ich pracodawca, mógłby tego nie przetrwać finansowo.
Na wieść o sukcesie
kolegów, jakiś tydzień później strajkowali chłopaki od pakowania samolotów.
Kilku tragarzy (bo jakby ich dumnie nie nazywać, zajmują się noszeniem walizek)
nie przyszło do pracy. Oni też uważają, że są niezastąpieni (faktycznie są). Efekt
– lotnisko zamknięte przez ponad dobę, kilkaset lotów odwołanych, setki tysięcy
pasażerów uziemionych milionowe straty. Na szczęście tego dnia miałem akurat
wolne, więc wszelkie życzenia śmierci musiałem przyjąć na odległość.
W odpowiedzi na to
postanowili zastrajkować piloci Lufthansy. Oni zrobili to z przytupem i od razu
przez trzy dni pod rząd. Efekt – znów nic prawie nie latało. Kolejne miliony
strat, kolejne groźby pod naszym adresem. Niemieccy oblatywacze przestworzy co
prawda zarabiają dobrze ale nie mogą być gorsi od swoich naziemnych kolegów.
Wiec postanowili, że chcą wcześniejszych emerytur. Bo w Niemczech zawsze ktoś
czegoś chce i jego zdaniem mu się to należy. Ich zdaniem latać można tylko do
55 roku życia i koniec. Nie mogę jednak
dalej się rozwodzić nad strajkami, bo muszę wcześniej odebrać dziecko ze
szkoły. Okazało się, że świetlice w całym mieście również strajkują i dzieci
mają iść do domów zaraz po szkole.
Kurcze może my też
powinniśmy zastrajkować. Obawiam się jednak, że nikt by nawet się nie
zorientował, że nas nie ma.
Leo
Subskrybuj:
Posty (Atom)